piątek, 13 kwietnia 2018

GSS Dzień 5. Pokusy pokonane i niepokonane.

29.07.2016, piątek
Budzę się tuż po piątej, ale tym razem nie mam się co spieszyć- dopiero na szóstą jestem umówiona z portierem, który ma mi umożliwić wyjście z hotelu. Pierwszy docinek mija szybko. Dziś będzie dzień pokus- na Lipowym Siodle po raz pierwszy, kiedy to szlak zielony wprost śmieje się do mnie, by podążyć na skróty do Krzeszowa. Zwalczam tę ochotę i podążam za moimi czerwonymi znakami, by zboczami Miejskiej Góry, Kierza i Czarnej Góry dotrzeć do Betlejem. Moją  uwagę z jednej strony przyciągają kolejne kapliczki- nieomylny znak, że jestem już w pobliżu sanktuarium w Krzeszowie, z drugiej zaś -kolejne przykłady infrastruktury- hmm... myśliwskiej? Wiata jak wiata, to jeszcze nic dziwnego.
Tym jednak, co wpawia mnie w szaleńczo dobry humor jest pomnik odyńca. Mam tylko nadzieję, że to jedyny dzik, jakiego spotkam na swojej drodze, bo jakoś nie uśmiecha mi się stanąć face to ryj z żywym okazem tego gatunku.
Od Betlejem towarzyszy mi siąpiący monotonnie deszcz, który sprawia, że nie dane mi jest cieszyć się w pełni pięknem pierwszej dzisiejszej perły czyli krzeszowskiego sanktuarium w swym barokowym przepychu. W sumie mnie to nie dziwi- moje wizyty w Krzeszowie wypadają albo w dni tchnące przenikliwym zimnem, albo w te deszczowe. Wstępuję do bazyliki na chwilę modlitwy, ku mojemu zdziwieni- jest stosunkowo wcześnie- udaje mi się w biurze obsługi pielgrzyma przybić pieczątkę. Szkoda tylko, że bufet jeszcze nieczynny i kawa pozostaje w sferze marzeń.

Mimo siąpiącego deszczu ruszam dalej. W chwili, gdy przychodzi mi skręcić w kierunku Góry Świętej Anny nachodzi mnie kolejna pokusa, by darować sobie brnięcie przez mokre trawy i do Grzęd- następnej miejscowości na trasie podążyć po prostu drogą. Honor jednak mi na to nie pozwala. Wspinam się więc do kaplicy poświęconej wspomnianej Świętej, rzucam ostatnie spojrzenia na Krzeszów, pokonuję kolejne metry na Górę Ziuty, by na zejściu do wsi pluć sobie w brodę, żem honoru posłuchała. Szlak w tym miejscu to wąziutka ścieżka wśród traw sięgających do pasa, które to trawy swym mokrym jestestwem bezlitośnie śmigają mnie po nogach. Tyle dobrego, że przynajmniej z góry juz nie pada.


Pogoda się poprawia- a słoneczne promienie dodają mi optymizmu, gdy wspinam się w kierunku Lesistej Wielkiej. Jest to wskazane, gdyż- zgodnie z informacjami Osobistej Aplikacji- oznakowanie szlaku miejscami pozostawia sporo do życzenia, a nawet wprowadza w błąd. 
Nawiasem mówiąc, Aplikacja działa bezbłednie i śmieję się potem, że już pod wpływem wybrania odpowiedniego numeru w pamięci telefonu właściwe znaki pojawiają się przy ścieżce ,a ja trafiam na oczekiwany wierzchołek.
Zejście z Lesistej to chwilami prawdziwa walka ze stromym stokiem. Po jego pokonaniu odpoczywam w Gościńcu Eden. W planach była tylko zimna cola, tym razem czas na ulegnięcie pokusie- decyduję się na zupę grzybową i nie żałuję tej decyzji- zupa należy do najlepszych, jakie w życiu jadłam. Ten posiłek staje się początkiem kulinarnej miłości do miejsca- w późniejszym czasie klkakrotnie powracam tu ze znajomymi i za każdym razem- niezależnie od wybranych potraw- posiłek to prawdziwe niebo w gębie.
Tak pokrzepina ruszam w kierunku kolejnej dzisiejszej perełki- Sokołowska, zwanego czasem polskim Davos z racji metod leczenia gruźlicy, jakie stosowano kiedyś w tym uzdrowisku. Dziś to senne miasteczko, szczycące się cerkwią prawosławną, ruinami sanatorium "Grunwald" i związkami z Krzysztofem Kieślowskim, który mieszkał tu w młodości.
Kiedy mijam kolejne budynki miasteczka, nachodzi mnie trzecia pokusa, by podążyć na skróty do mojego dzisiejszego celu czyli schroniska Andrzejówka. Uznaję jednak, że limit ulegania pokusom wyczerpłam w Edenie i uczciwie idę dalej czerwonym. Kiedy mozolnie wdrapuję się na Bukowiec podejściem opisywanym jako "jedno z najbardziej stromych na szlaku", trochę żałuję tej mojej uczciwości. Za to widok schroniska wywołuje o wiele większą radość niż gdybym udała się tam spacerową wersją szlaku, wybierając inny jego kolor.
Po zwyczajowych czynnościach związanych z osiągnięciem punktu docelowego (pranie, mycie) odkładam na razie ciepły posiłek i - jakby mi mało było dzisiejszych podejść i kilometrów- ruszam zdobywać Waligórę, najwyższy szczyt Gór Suchych. Wybrana przeze mnie wersja podejścia- najkrótszym żółtym szlakiem- zdecydowanie weryfikuje moje pojęcie o znaczeniu słowa "stromy". Kiedy wreszcie powracam w progi Andrzejówki, po cichu obiecuję sobie, że tym szlakiem szłam dwa ("pierwszy i ostatni"), a może nawet trzy razy ("pierwszy, ostatni i nigdy więcej") w życiu :)

(Wystarczyły jednak trzy miesiące, bym postanowienie to spektakularnie złamała, wzbogacając szlak o atrakcje typu "lód i śnieg")
Dystans (wliczając zdobycie Waligóry)- 32,6 km

czwartek, 12 kwietnia 2018

GSS Dzień 4. Anioł ze sprayem i uczynki miłosierdzia

28.07.2016, czwartek
Przyzwyczajenie drugą naturą- budzę się już o 5.11, ale dziś pakowanie idzie mi coś niesporo i wychodzę dopiero przed szóstą- czyli tradycyjnie. Pogoda nieszczególnie zachęcająca- w nocy znów padało, a niebo zaciągnięte szarymi chmurami. Pierwszą mijaną po drodze ciekawostką to stary krzyż pokutny. Widok tych zabytków nieodmiennie wzbudza uśmiech na mojej twarzy, bo choć ich historia łączy się ze smutnymi chwilami- stawiano je dla upamiętnienia ofiary popełnionej zbrodni- mnie kojarzą się nieodmiennie ze zdobywaną przez co poniektórych odznaką , ustanowioną przez OW PTTK Chełm. Pomimo rozmaitych zachęt odżegnuję się od niej, a ewentualne krzyże dokumentuję jedynie dla własnej satysfakcji.
Kolejne kilometry mijają mi w warunkach prawie jesiennych- deszcz co prawda nie pada, ale jest ciemno, snują się mgły, a na pajęczynach srebrzy się rosa. Wspinając się w kierunku Skalnika- najwyższego szczytu Rudaw Janowickich, mijam źródełko "Jola". Inną ciekawostką są liczne pozostałości dawnej infrastruktury turystycznej- kamienie z wyrytymi napisami i datami.


Po dwóch godzinach, ciesząc się, że nie jest źle- wszak tylko szaro i mokro, ale bez deszczu, docieram do węzła szlaków pod Małą Ostrą. Na atrakcje punktu widokowego raczej nie mam co liczyć, ale zbaczam z GSS, by stanąć na szczycie Skalnika- najwyższego wzniesienia Rudaw Janowickich. Pierwotny plan zakładał, że w tym miejscu będzie odpoczynek śniadaniowy, ale wilgotna mgła i przejmujące zimno wyganiają mnie w dalszą drogę.


Dalsza droga...no cóż, mam tu sporo obaw. Po doskonale znanych mi terenach przyszedł czas na poruszanie się nieznanymi ścieżkami. W dodatku Prywatna Aplikacja donosi, że w okolicach Wilkowyi i Liściastej szlak oznakowany jest- delikatnie mówiąc- średnio. Kiedy tam docieram, okazuje się jednak, że przede mną szedł tędy Anioł  ze Sprayem. Każde miejsce, wymagające szczególnej uwagi- czy to z racji skrętu czy wątpliwej jakości oznakowania- dodatkowo oznakowane jest żółtą strzałką! Posyłam ciepłe myśli w stronę nieznajomego Anioła i bez problemów docieram do Szarocina, gdzie uzupełniam w sklepie zapasy i już przy lepszej pogodzie ruszam dalej.
Czekają mnie jeszcze dwa podejścia: Świerczyna i Zadzierna. Kiedy przed tą ostatnią dzielnie maszeruję przez miejscowość Paprotki, zaczyna się to, co najbardziej lubię, czyli rozmowy z miejscowymi starszymi mieszkańcami, którym obce jest wariackie tempo dzisiejszego świata. Dzięki takim chwilom czuję się jak w małych, hiszpańskich wioskach na Camino, gdzie pielgrzymi są miejscową atrakcją. Tak więc kiedy w Paprotkach grzecznie pozdrawiam siedzącego na ławce starszego pana, zaczyna się mniej więcej taka rozmowa:
- A skąd to panienka ("panienka"!- już go kocham!) idzie?
- A z Bukowca.
- I daleko?
- Dziś do Lubawki.
- Przez Skałę (tu wymowny ruch ręką w kierunku Zadziernej)?
- Ano przez Skałę.
Na tę odpowiedź mój rozmówca z przerażeniem łapie się za głowę:
- O Jezu, to chyba jaki uczynek miłosierdzia!


Po tej rozmowie w zankomitym nastroju odpoczywam przez chwilę w Stanicy pod Zadzierną, a potem pełna nowych sił ruszam w drogę do Lubawki.
Zatrzymuję się w poleconej mi (prywatna aplikacja!) restauracji hotelu Lubavia na obiad- rzeczywiście dobry. Szef obiektu na widok mojego plecaka wdaje się ze mną w rozmowę, oferując dogodną cenę za nocleg, więc postanawiam zostać tu- taka mała nagroda za pierwsze sto kilometrów.
Skoro już mowa o rozmaitych odznakach- na budynku ratusza znajduje się figura św. Jana Nepomucena. Odznakę związaną z wizerunkami tegoż Świętego proponuje PTTK Wałbrzych. Przyznaję, że kiedyś z nudów zaczęłam te Jaśki zbierać. Akurat tego z Lubawki miałam już jednak wcześniej w swoich zbiorach.
Dystans za MT- 27,8 km.

wtorek, 10 kwietnia 2018

GSS Dzień 3. Oko w oko z Karkonoszem

27.07.2016, środa
Tradycyjnie wyruszam o szóstej i aż do Śląskiego Domu Karkonosze były tylko moje. No, moje i Karkonosza we własnej osobie, który to osobnik postanowił od rana utrudniać mi dziś wędrówkę. Zaczęło się od tego, że do Odrodzenia zawsze wchodziłam tylko na chwilę, przez bufet, w związku z czym aby wydostać się na zewnątrz, musiałam pozaglądać w różne zakamarki. Potem pan K. postanowił pozakłócać działnie Endomondo pojawiającym się co rusz komunikatem "niewidzialne siły przerwały twój  trening". Nie zrażam się tym jednak i pokonuję kolejne kilometry.
Ich przemierzanie- nie w dzikim tłumie, lecz w ciszy i spokoju- jest po prostu bezcenne i cieszę oczy coraz to nowymi widokami:


Do ulubionych należą oczywiście tafle Wielkiego i Małego Stawu




Patrzenie w dół owocuje też obserwacją, że pod moimi stopami serce Karkonosza:
Ale to, co w dole, jest jednak drugoplanowe. Bo przecież wystarczy nieco unieść wzrok, by zobaczyć "cień wielkiej góry". I choć mam świadomość, że przede mną jeszcze kawał drogi, wiem już że nie oprę się jej syreniemu śpiewowi, lecz po raz kolejny stanę na szczycie. Spotykam tam całkiem sporo grono amatorów jej uroku. Większość osób dotarła od czeskiej strony, ale są i tacy, który czerwonym szlakiem wspinali się przede mną.




Pamiątkowa fotografia na tle spodków, kolejna pieczątka dokumentująca moją wędrówkę i ruszam w dół, chłonąc kolejny ulubiony widok- Równi pod Śnieżką

W planach mam nagrodę w postaci śniadania w Śląskim Domu, ale kiedy tam docieram, kolejny raz wtrąca się Karkonosz, weryfikując moje plany. Coraz większa duchota i ciemny cień na niebie sprawiają, że porzucam myśl o jajecznicy i czym prędzej ruszam w dół, śniadanie odkładając do Schroniska nad Łomniczką. Po drodze chwila zadumy przy symbolicznym cmentarzu ludzi gór...

Jak się okazało, moja decyzja była słuszna- ciemności na niebie coraz większe, więc przy schronisku na szybko zjadam bułkę z własnych zapasów. Sera nie zdążyłam do niej zapakować- miejscowy kot uznał, że to haracz dla niego i bez krępacji się nim poczęstował. Ruszam w kierunku Karpacza, już po chwili krocząc w pierwszych kroplach deszczu. Żeby tradycji stało się zadość- już po chwili zamienia się on w prawdziwą ulewę, którą przeczekuję pod okapem kasy parkowej. Pół godziny później wydaje się, że jest lepiej, więc ruszam dalej, tylko po to, by po pięciu minutach ponownie tonąć w strugach deszczu. Pojawiają się też dodatkowe atrakcje w postaci burzy. Kolejną godzinę przeczekuję ją na stacji Orlenu, pocieszając się kawą i babeczką, i dziękując intuicji, która pognała mnie w dół.
Burza w końcu przechodzi, a ja ruszam dalej, od tego momentu nie spotykając już nikogo na trasie. Karkonosz na pożegnanie wyrządza mi ostatnią złośliwość- kradnie okulary. Jakby nie wiedział, że nie musi mi nic zabierać, i tak tu wrócę...
Intrygującym miejscem na tym odcinku trasy są ruiny prewentorium. Co ciekawe, obiekt ten powstał w 1912 roku jako schronisko tyrystyczne i dopiero w czasach PRL przeznaczono go na obiekt, w którym leczono dzieci chore na gruźlicę. Pożar z 1992 roku obrócił go w ruinę- a szkoda, gdyż był  to piękny budynek w stylu tyrolskim.

Zejście na niziny przynosi nowy rodzaj widoków- klasyczne pola, pełne kwitnących chabrów.
Na wejściu do Mysłakowic obelisk upamiętniający GSS. Jak widać, tablica powstała jeszcze przed- mocno kontrowersyjnym- wydłużeniem szlaku do Prudnika.
Przede mną ostatnie podejście tego dnia- na Mrowiec. Prawdę mówiąc, nie poświęcam mu wiele uwagi, zajęta konwersacją telefoniczną ze wspomnianym już sudeckim guru, który właśnie dotarł do drugiej czerwonej kropki w Prudniku. Staje się dzięki temu moją prywatną aplikacją GPS GSS, każdego dnia podpowiadając przydatne informacje- gdzie warto zjeść, zrobić zakupy czy uważać na oznakowanie szlaku.
Nawet nie zauważam, kiedy docieram do Bukowca. Nad stawami wdaję się w konwersację z anglojęzyczną parą, niepomiernie zdziwioną moim wielkim plecakiem i pokonanym dziś dystansem. Prawdę mówiąc, kiedy patrzę na majaczącą na horyzoncie Śnieżkę, sama nie dowierzam, że byłam tam zaledwie dziś rano.
Pokonuję ostatnie metry do schroniska PTSM Skalnik, którego jestem dziś jedynym gościem.

Według MT dzisiejszy dystans to 35,1 km

poniedziałek, 9 kwietnia 2018

GSS Dzień 2. Jak szaleć, to na całego!



 Budzik zrywa mnie o 5.45. Lubię wcześnie wyruszać. Mogę cieszyć się wtedy ciszą na szlaku, spokojnym sam na sam z pięknem przyrody. Lubię też mieć poczucie marginesu czasowego i świadomość, że po południu czeka mnie dłuższy wypoczynek. Widoki za oknem zachęcające, więc szybko się zbieram i wyruszam przed siebie. Przez najbliższe cztery godziny, aż do Wysokiego Kamienia szlak będzie należał tylko do mnie- no i do mieszkańców lasu oczywiście. Kilka razy pomiędzy drzewami migają mi sarny. Sprawdzają się też przewodnikowe ostrzeżenia przed bagnistym terenem. Choć do Podmokłej jeszcze kawałek, muszę omijać podmokłe fragmenty szlaku. Na szczęście nie jest to jakimś wielkim problemem.
Wakacje 2016 to czas, kiedy szlak biegnie jeszcze "po staremu", grzbietem Świeradowca, a nie przez Stóg Izerski, Lącznik i Drogą Telefoniczną. Dzięki temu w niecałą godzinę docieram do Polany Izerskiej i pozostałości osady Drwale. W XIX wieku było to- dzięki gospodzie- popularne miejsce odwiedzane przez kracjuszy i turystów odpoczywających w Bad Flinsberg, czyli dzisiejszym Świeradowie. Po II wojnie światowej mieszkańców osady wysiedlono do Niemiec, a ona sama służyła jeszcze przez jakiś czas robotnikom leśnym.

Czas na pierwszą dziś wędrówkę pod górę. Gdzieniegdzie widać jeszcze suche pnie- pozostałość po klęsce ekologicznej sprzed lat.

W doskonałym nastroju osiągam Sine Skałki i decyduję, że lepszego miejsca na śniadanie nie mogłam sobie wymarzyć. Gdzieś w oddali majaczy schronisko, z którego wyruszyłam- ogarnia mnie radość w najczystszej postaci.

Wędrówkę głównym szlakiem zamierzam wzbogacić o zdobycie szczytów należących do Korony Gór Polski. Przy chatakterystycznej wiacie turystycznej odbijam więc na wąską ścieżkę, która prowadzi na szczyt Wysokiej Kopy (1126).
Sam szczyt to raczej rozległa, łagodna kopuła- wyróżnienie go jedynie przy pomocy wzroku byłoby trudne, na szczęscie tabliczka i stos kamieni pozwalają na jego identyfikację.
Przemykam obok kopalni kwarcu "Stanisław i Wieczornego Zamku (jako że Noc Świętojańska dawno za nami, porzucam mysli o ewentualnych skarbach) i docieram do prywatnego schroniska(czy też raczej bufetu) na Wysokim Kamieniu.
Z sentymentem wspominam pewną wędrówkę w chłodzie, deszczu i głodzie ("jestem już tak głodna, że jak zaraz nie będzie tego schroniska, to chyba zjem znalezione w kieszeni psie chrupki!" :)) i kultowy zestaw spożywczy ratujący życie: chleb ze smalcem, szarlotkę i herbatę. Tym razem- oczekawszy kilkanaście minut do otwarcia- pozwalam sobie na małą tylko nagrodę w postaci coli, wbijam pieczątkę i mrugam do widocznego na piecu Karkonosza.

Otwarty obiekt i bliskość położonej niżej Szklarskiej Poręby, sprawiają, że robi się tłoczno. W górę podążają prawdziwe tabuny ludzi, w tym młodzież kolonijna z minami "jestem tu za karę", panowie skąpo odziani o sylwetkach bynajmniej nie adonisowych oraz mój osobisty hit- panie w klapkach, które w miejscu, gdzie szlak skręca, dziwią się niczym Marceli szpak: "Szlak namalowany po dwóch stronach drzewa??? To przecież można się pomylić!".
Po przybyciu do cywilizacji pieczętuje się w Informacji Turysycznej, uzupełniam zapasy na dwa najbliższe dni i dziarsko ruszam w stronę Karkonoszy. W duchu cieszę się, że nie zaplanowałam wizyty przy Wodospadzie Kamieńczyka , bo kolejka oczekujących jak nic na półtorej godziny. 


Wstępuję na chwilę do schroniska Kamieńczyk, ale tym razem zadowalam się pieczątką, bez dodatkowych nagród.
Jako że w tym miejscu wkraczam na teren Karkonoskiego Parku Narodowego, zakupuję bilet wstępu. Miły pan zagadnięty na okoliczność, czy przewodnik górski, co prawda z innym obszarem uprawnień i idący zupełnie prywatnie i dla własnej przyjemności może ewentualnie liczyć na jakąś ulgę, bez żadnego problemu sprzedaje mi bilety ulgowe na kolejne dwa dni.

Podejście na Halę Szrenicką daje mi w kość. Mam ochotę zatrzymywać się co pięć minut. Marudzę, a to wyciągając wodę, a to poprawiając kijki. (Kijki! Ja! No chyba naprawdę mam dość!) i rozważam poważnie wersję light czyli nocleg w najbliższym schronisku. Po przybyciu na miejsce pokrzepiam się pyszną zupą ogórkową (podobnie jak wczoraj- można w niej łyżkę stawiać), która w cudowny sposób dodaje mi sił. Rozważywszy wszystkie "za" i "przeciw" decyduję się jedank na wersję hardcore czyli dalszą wędrówkę aż do Odrodzenia. W głupawkę wpędza mnie obserwacja, że mimo pokonanych kilometrów i dużego plecaka nadal bez problemu wyprzedzam tłum podążający w tym samym kierunku, co ja. Nie, żebym specjalnie czyniła jakieś starania w tym kierunku. Jakoś tak samo wychodzi.

Kiedy moim oczom ukazuję się kolejne, dobrze znane widoki, na dobre zapominam o zmęczeniu i po prostu cieszę każdą minutą wędrówki.



Oczywiście w największy zachwyt nieodmiennie wprawia mnie widok budynku RTON Śnieżne Kotły- mój numer jeden na liście ulubionych miejscw Karkonoszach, niezależnie od tego, czy jestem tuż przy nim na górze, czy majaczy mi w oddali na horyzoncie.
Tym razem jednak nie dane mi jest nacieszyć się chwilą odpoczynku. Jak to w górach- pogoda zmienia się błyskawicznie i zaczyna siąpić deszcz. Lekki i równomierny, więc po chwili spędzonej pod okapem decyduję się naciągnąć pokrowiec na plecak, a na siebie pelerynę i ruszam dalej. Deszcz przeszedł po kilkunastu minutach, co wykorzystuję, rzucając za siebie tęskne spojrzenia i utrwalając ulubiony widok na kolejnych zdjęciach


Jak się jednak okazało- za wcześnie ucieszyłam się poprawą pogody. W okolicach Czeskich Kamieni zadeszczyło znowu. Zadeszczyło? Lunęło jak z cebra. Miało to jednak tę dobrą stronę, że zmotywowało mnie do podkręcenia tempa marszu i pobicia rekordów prędkości. W okolicach odbudowywanej Petrovej Boudy z n, ieba leciała już prawdziwa ściana deszczu. Mimo dobrego zabezpieczenia do schroniska Odrodzenie dotarłam w charakterze takiej bardziej zmokłej kury, wywołując znaczące uśmiechy u wszystkich tam zgromadzonych. Schronisko zyskuje w moich oczach faktem, że suszarnia działa na całego! 
Wieczór (niezbyt długi w moim przypadku, bo jednak pokonane kilometry i wczesna pobudka robią swoje, i oczy mi się same zamykają) to chwile miłej rozmowy na turystyczne tematy z osobami, z którymi dzielę pokój. I już w półśnie informacja od osobistego sudeckiego guru, który dziś pokonuje odcinek od Złotego Stoku, z wiadomością, że teoretyczny możliwy nocleg w Piotrowicach Nyskich pozostał noclegiem możliwym tylko teoretycznie, w związku z czym dowlókł się był aż do Głuchołaz. A;le tym będę się martwić, kiedy przyjdzie na to pora. 




Dystans w rzeczywistości nieco krótszy, niż wskazania www.mapa-turystyczna.pl (54,8km), gdyż uwzględnia ona juz zmieniony przebieg szlaku.