poniedziałek, 22 października 2012

Perła w koronie

niedziela, 14.10.
Krowiarki-Markowe Szczawiny-Perć Akademicka-Babia Góra- Krowiarki

Oczywiście perła w Koronie Gór Polski, a ową perełką jest Babia Góra w Beskidzie Żywieckim. Na Babiej wypada być przynajmniej raz w sezonie, toteż kiedy w czasie powrotu ze Słowacji zostałam "zahaczona" propozycją wyjścia, nie wahałam się ani chwili. Wahanie nadeszło jak zwykle bladym świtem, kiedy trzeba było zwlec się  z piernatów :) Na szczęście pogoda- mimo nocnego deszczu wydawała się stworzona do wędrówki, więc wahanie odpłynęło w siną dal. 
Pierwszy fragment, czyli spacer Górnym Płajem z przełęczy Krowiarki do schroniska na Markowych Szczawinach (od kiedy jest to nowe schronisko, to jakoś niespecjalnie za nim przepadam) był nader przyjemny- delikatne słonce, złocące się buki- mmm... miło.
Po przerwie spożywczej ruszyliśmy w kierunku Perci Akademickiej, by zacząć ambitniejszą część trasy i dzielnie wspiąć się na szczyt. Już w chwili opuszczenia schroniska odkryliśmy, że słoneczko jest tylko wspomnieniem, a im wyżej- tym ciekawiej atmosferycznie. Mgła snuła się coraz gęstsza (żegnajcie widoki na Tatry!), pojawiły się nieśmiałe płaty śniegu, wiatr hulał w najlepsze.
Po wyjściu nad kosówkę stwierdziłam, że w porównaniu z tutejszymi warunkami osławiony dworzec w Kielcach to miejsce ciepłe i przytulne... I wrażenia tego nie zmieniło nałożenie wszystkich możliwych warstw odzieży (a miałam ich naprawdę sporo), włącznie z czapką, kapturem i rękawiczkami.
 Na samym szczycie czym prędzej schowaliśmy się po zawietrznej kamiennego murka, spożyliśmy kabanosiki przeznaczone na czarną godzinę, łyknęliśmy gorącej herbaty i czym prędzej pogalopowaliśmy czerwonym szlakiem w dół.

Jak się okazało- tylko Babia była tak kapryśna. Nieco niżej towarzyszyły nam już takie widoki:
Znaczy się, był to piękny, jesienny dzień :)

Z wizytą u sąsiadów

sobota 13.10.

Povażska Tepla- Wielki Manin- Zaskale- Poważska Tepla
Sulovski Hrad
Bytcza


Kiedy mój budzik zadzwonił o 5.30, entuzjazm włóczykija oscylował w granicach zera, by nie rzec, że popadał w depresję.W dodatku za oknem lekko mżyło... Niestety, żaden telefon nie odesłał mnie pod ciepłą kołderkę, więc o umówionej godzinie ruszyliśmy w kierunku południowej granicy i dalej, by dzielnie zdobywać Wielki Manin, o którym wiedziałam mniej więcej tyle, że jest.

 
Kiedy dotarliśmy na miejsce, pogoda poprawiła się o tyle, że mżawka zamieniła się we wszechobecną mgłę. Szlak wyglądał na mało uczęszczany i rzeczywiście- w czasie prawie trzygodzinnej wędrówki nie spotkaliśmy na nim żywej duszy. Wędrówka była całkiem przyjemna, aczkolwiek- z powodu wspomnianej mgły- pozbawiona atrakcji widokowych (o ile takowe w ogóle są, bo szlak prowadzi cały czas lasem).
 Najciekawszy okazał się ostatni fragment trasy, prowadzący Wąwozem Manińskim, drogą wśród wysokich skał, w najwęższym miejscu odległych od siebie o niecałe cztery metry.
 
 Natknęliśmy się też na symboliczny cmentarzyk ludzi, którzy zginęli w górach i kilka tablic edukacyjnych.
Jako że pora była wczesna, a pogoda już lepsza, naszym kolejnym celem stał się Sulovski Hrad. szlak wspinał się wśród wapiennych skałek, trafiły się nawet klamry i drabinki,
 
a w nagrodę czekały nas ruiny zamku, w których największym hitem był wnoszony po drabince za kubraczek york. Sam zamek powstał w XV wieku, jednak wkrótce strawił go pożar. Po odbudowie doczekał roku 1780, kiedy to został opuszczony, a w 1858 zniszczyło go trzęsienie ziemi.
Ten zamek, to najbardziej niedostępne ruiny na Słowacji. Składał się z dwóch samodzielnych zamków - górnego i dolnego. Choć znajdują się tuż obok siebie, z powodu znacznej różnicy wysokości były połączone wybitą w skale galerią tunelową.
Ostatnim naszym przystankiem jest Bytcza. Oglądamy tu- niestety tylko z zewnątrz- renesansowy zamek zbudowany przez rodzinę Thurzonów. To tu rozpoczynał karierę Janosik- wtedy jeszcze nie znający zbójeckiego rzemiosła.
Obok zamku stoi  renesansowy Pałac Ślubów, wybudowany w 1601 roku przez węgierskiego palatyna Juraja Thurzo. Swoją nazwę wziął z uroczystości, jakie odbywały się w jego murach- uczt weselnych licznych córek magnata.
Wspaniałą ozdobą pałacu są dekoracje sgraffiti- wzory wydrapane w nakładanych kolejno warstwach tynku.
l

piątek, 14 września 2012

Powtórka z rozrywki

niedziela 26.08.
Palenica Białczańska- Morskie Oko- Mięguszowiecka Przełęcz pod Chłopkiem- i na odwrót (z przerwą w schronisku Roztoka)

-Ty to jesteś jak ten pijak od złotej rybki- usłyszałam w domu, kiedy oznajmiłam, że wybieram się na wypad w Tatry, bo wszak dawno mnie tam nie było. Niewtajemniczonym wyjaśniam, że pijak zażyczył sobie całe morze wódki, cały ocean wódki i jeszcze pół litra.No ale jak tu się nie dać skusić na miły niedzielny spacer, dość niezobowiązujacy w dodatku, bo przez Dolinę Pięciu Stawów i Świstówkę do Morskiego Oka? Przecież w ramach latania z chartami trasę tę sobie darowałam, więc koniecznie trzeba to nadrobić!
Kiedy już trochę się rozbudziłam (bo wyruszaliśmy o barbarzyńskiej czwartej nad ranem), dotarło do mnie, że w zasadzie wesoły autobus zorganizowany jest na dosyć luźnej zasadzie, że każdy robi, co chce, byleby o siedemnastej był w autokarze. Hmm... jakby to powiedzieć- coś się we mnie obudziło. I był to wspomniany chart, który natychmiast zaczął węszyć, kto by tu miał jakieś ambitniejsze plany.
Pierwsze wyczute charty miały zamiar lecieć na Rysy. Już pomyślałam, że chyba jednak pójdę grzecznie z moimi znajomymi, bo Rysy po raz drugi w czasie dwóch tygodni nie do konca do mnie przemawiały, a ponadto charty wyglądały mi na wersję Robocop (jak się okazało- słusznie). Ale wtedy intuicja poprowadziła mnie ku ekipie wybierąjacej się na Przełęcz pod Chłopkiem. Od znajomych dostałam oficjalne zezwolenie (Leć, z nami to się będziesz męczyć) i ruszyliśmy.
Niestety, tym razem na trasie do Morskiego nie towarzyszył mi żaden bohater, ani też nie przejechał żaden najmniejszy choćby samochód (ba, nawet bryczki jeszcze nie kursowały), więc pozostało jedynie ścinanie zakrętów. Był to jednak dobry czas, by przekonać się, że wspólne tempo wędrówki ładnie nam się zgrywa i jest szansa na pokonanie zamierzonej trasy.
W schronisku nad Morskim pustawo, choć nie tak, jak poprzednio- no i doskonale widać, kiedy przybywa pierwsza bryczka i przygodni "turyści".
Ruszamy dalej. Nad nami szalony taniec mgły i wiatru- szczyty na przemian odsłaniają się i nikną, obiecując piękne widoki. Po odbiciu szlaku znad Czarnego Stawu następuje chwila niepokoju- robi się szaro i ponuro, lecz już po chwili czeka na nas nagroda- wystające ponad mgłę szczyty na nowo odsłaniają swoje oblicza. Zaczynają się klamerki i wąskie percie, a ja subiektywnie odnoszę wrażenie, że jest to trasa bardziej wymagająca niż podejście na Rysy. (Wejście na Rysy nie robi na mnie z resztą jakiegoś szczególnego wrażenia, idzie się i tyle. Natomiast znajome osoby przeindagowane na okoliczność swoich wrażen, oceniają oba szlaki podobnie).
Na przełęczy widoki się zrobiły bardziej na słowacką stronę, z Wielkim Hinczowym Stawem i Koprowym Wierchem w roli głównej, a od naszej uporczywie lazła w górę mgła, która zatrzymała się dokładnie na linii grani. Co miało tę dobrą stronę, że bez żalu schowałam aparat i całą uwagę poświęciłam schodzeniu. Które to schodzenie, ku mojemu zaskoczeniu, okazało się prostsze niz się spodziewałam.
Nad czarnym Stawem było widać dokładnie nic. No i oczywiście tabun ludzi.A pomiędzy nimi kręcące się orzechówki:Morskie oko wyłaniało się znienacka, z jeszcze większym tabunem na brzegach. Fotki wychodziły z powodu mgły takie, jakby ktoś nakrył połowę obiektywu paluchem :)A mnie po spojrzeniu na zegarek włączyło się drugie życie i piaty bieg, bo oceniłam, ze zdążę wstąpić do ulubionego schroniska w Roztoce na jakieś jedzonko. W rezultacie trudno mnie było dogonić :) Ale zupa czosnkowa była warta dodatkowego wysiłku.
W charakterze ostatniej atrakcji wystąpiła ulewa- złapała mnie na ostatnich minutach przed parkingiem, a i tak zdążyło mi się od góry nalać do butów.

EPILOG
Następnego dnia wybrałam się ze znajomymi do kina.
-A ty co wczoraj robiłaś?- zapytała koleżanka, kiedy staliśmy w ogonku po bilety.
-Byłam pod Chłopkiem- odpowiedziałam zgodnie z prawdą i ujrzałam, jak cały ogonek milknie i zamiera, spoglądając w moim kierunku. Czym prędzej więc dodałam- Na Mięguszowieckiej Przełęczy pod Chłopkiem...
Kolejka odetchnęła i powróciła do życia :)


niedziela, 19 sierpnia 2012

Tatry dla wytrwałych

Tatry to miejsce, w które mam stosunkowo blisko, stąd też dłuższe, krótsze i całkowicie wariackie jednodniowe wypady zdarzają mi się dość często. Tym razem postanowiłam sobie zafundować wersję hardcorową, w postaci udziału w XXV Ogólnopolskim Kursie Przodowników GOT. Zakończonym egzaminem, też mocno hardcorowym.
Ale po kolei.

Dzień 1. czwartek 02.08.12
Jeszcze nizinnie czyli spacerkiem po Zakopcu

Co prawda nie tak do końca pierwszy, bo spora część uczestników kursu- w tym i silna bielska ekipa- przybyła już poprzedniego wieczoru, był więc czas na pierwsze nieformalne spotkania (oprócz moich "Powsinogów" z przyległościami kilka osób poznanych na podobnym kursie w Sudetach i kolejni zapaleńcy, bardziej lub mniej świadomi tego, co ich czeka). No, ale skoro oficjalnie pierwszy, to i rozruch delikatny. Pozostajemy na nizinach, zwiedzając Zakopane, a konkretnie sporą część tutejszych muzeów.
Zaczynamy od drewnianego kościółka Matki Bożej Częstochowskiej, wybudowanego w połowie XIX wieku- towarzyszący nam od dziś przewodnik Jaśko przedstawia początki zakopianskiej parafii i postać pierwszego proboszcza, księdza Stolarczyka, by po tym krótkim wstępie przejść na wąskie ścieżki cmentarza na Pęksowym Brzyzku. Przyznaję się bez bicia, że chyba wolę bywać tu zimą i samotnie snuć się wśród grobów, dotykając przeszłości. A trzeba przyznać, że jest ona tu bogata. Prawie połowa grobów przypomina o osobach zasłużonych, nie tylko dla Zakopanego i Tatr. Teraz też tylko jednym uchem słucham Jaśka, chociaż uczestnikowej przyzwoitości jest we mnie jeszcze na tyle, że trzymam się w zasięgu jego głosu. Przystajemy zatem przy mogiłach księdza Stolarczyka, doktora Andrzeja Chramca, Jana Gwalberta Pawlikowskiego-taternika, działacza ochrony przyrody, historyka literatury. Wspominamy Tytusa Chałubińskiego- odkrywcę Zakopanego, Stanisława Witkiewicza- twórcę stylu zakopiańskiego, malarza i pisarza i jego syna Witkacego, który ma tu swą symboliczną mogiłę. Uwagę przyciągają groby Władysława Orkana, Kazimierza Przerwy-Tetmajera i Sabały. Zapamiętany przeze mnie z pierwszej- dziecięcej- wizyty na Pęksowym Brzyzku grób Makuszyńskiego nadal- jak przed laty zdobią uczniowskie tarcze. Są i pierwsi tatrzańscy przewodnicy: Maciej Sieczka i Jędrzej Wala, i również symboliczna- mogiła Mariusza Zaruskiego, twórcy TOPR, zmarłego gdzieś hen, w chersońskim więzieniu.
Wymieniać można by jeszcze długo-i dopiero teraz, w ciszy, doceniać wielkość historii. Na miejscu nie sprzyja tłum, przewalający się wąskimi ścieżkami, głośna karuzelowa muzyka i okrzyki amatorów bungiee.
Urywam się na chwileczkę- dla mnie obowiązkowy punkt wizyty to chwila zadumy na kocu cmentarza, nad grobami ratowników TOPRu, którzy zginęli w lawinie w grudniu 2001 roku. I mimo niesprzyjających okoliczności zewnętrznych tutaj czas się zawsze na chwilę zatrzymuje.

Po wizycie na cmentarzu rozchodzimy się, by poznawać Zakopane na własną rękę. Dla mnie jest to okazja, by wreszcie odwiedzić Muzeum Tatrzańskie. Gmach główny, zbudowany w latach 1913-1922 według projektu Stanisława Witkiewicza i Franciszka Mączyńskiego mieści trzy ekspozycje:historyczną, etnograficzną i przyrodniczą. Zwiedza się całkiem przyjemnie, ja przezornie skupiam się na przyrodzie, bo czeka mnie wygłoszenie referatu o tatrzańskiej florze...
Po małej przerwie konsumpcyjnej (już wychodzi na jaw moje uzależnienie od wyrobów cukierniczych z Samanty :)) wizyta w willi Koliba- Muzeum Stylu Zakopiańskiego. Można tu zobaczyć kolekcję etnograficzną i przede wszystkim- szkice Stanisława Witkiewicza, prekursora stylu zakopiańskiego w budownictwie.
Ostatnim przystankiem jest chałupa Gąsieniców-Sobczaków, mieszcząca filię Muzeum Stylu Zakopiańskiego- Inspiracje. Tu obejrzeć można autentyczne sprzęty góralskie i ich zdobnictwo, leżące u podstaw tego, co opracował Witkiewicz i jego następcy. Załapujemy się też na atrakcje kulturalne- wykład o Sabale i jego czasach oraz prezentację jego gawęd.

Dzień 2. piątek 03.08.12
Pierwsze koty za płoty
Kuźnice-Kondracka Przełęcz- Kopa Kondracka- Małołączniak- Przysłop Miętusi-Dolina Małej Łąki

Trasa na rozruch pomyślana łagodnie, to jest jedziemy do Kuźnic, zdobywamy Giewont i schodzimy do Doliny Strążyskiej. Giewont! Wreszcie wlezę na Giewont, bo chociaż po Tatrach śmigałam sporo, to wyjście na tę akurat górę zawsze stało na końcu kolejki (jakoś tak trochę obciachowo, toż tam dzikie tłumy idą, niekoniecznie z chodzeniem po górach mające coś wspólnego).
Poranek wita nas pięknym słońcem, ludzi jeszcze mało, sama radość. Ja ciągle jeszcze grzecznie z grupą, chociaż chart górski już mi się włącza i leniwe tempo trochę mnie zaczyna męczyć. Pod górkę chartowi trochę odpuszczam, więc w rezultacie na Przełęczy Kondrackiej siedzę, podziwiam widoki i... nudzę się w oczekiwaniu na resztę. Coś z tym trzeba na przyszłość zrobić.
W czasie postoju okazuje się, że niekoniecznie wszyscy się na ten Giewont wybierają- moi koledzy decydują się pokonać nieco dłuższą trasę przez Kopę Kondracką i Małołączniak. Szybka decyzja- idę z nimi, a na Giewont ewentualnie sobie skoczę w ostatni dzień kursu, teoretycznie przeznaczony na naukę.
Kiedy wchodzimy na Kopę Kondracką, pogoda zaczyna się zmieniać- Od strony Zakopanego nadciągają chmury, zapowiadające deszcz, a może i burzę. Na szczęście nasza piątka idzie zgranym, dobrym tempem. Na niebieskim szlaku zejściowym z Małołączniaka mamy pierwsze atrakcje- łańcuchy w Kobylarzowym Żlebie. Ot, taka mała rozgrzewka. Zlatujemy na dół w sam raz przed deszczem, który rzęsiście lunął w chwili, gdy wchodzimy do naszego schroniska.
Po chwili nadciąga reszta- skuszeni miejskimi atrakcjami pobyt wśród cywilizacyjnych atrakcji typu sklepy opłacili pełnym przemoczeniem.

Dzień 3 sobota 04.08.
Pierwsze 2000+
Dolina Chochołowska- Trzydniowiański Wierch- Kończysty Wierch- Starorobociański Wierch- Siwa Przełęcz- Dolina Starorobociańska- Schronisko na Polanie Chochołowskiej

Pierwsze poważne zmiany- dziś opuszczamy na cztery dni Zakopane i przenosimy się do schroniska na Polanie Chochołowskiej. Na wytrwałych czeka reklamowana przeze mnie nagroda, to jest przysmak chochołowski- szarlotka z bitą śmietaną i polewą jagodową. Mmm...
Nagrodę trzeba jednak odpracować- czerwonym szlakiem ruszamy przez Jarząbczą Dolinę na Trzydniowiański Wierch. Kawałek przez las dosyć żmudny, ale w nagrodę u góry czekają jedne z bardziej lubianych przeze mnie widoków- jakoś tak Tatry Zachodnie od dawna przypadły mi do gustu. Tradycyjnie już peleton się rozciąga, ale tym razem jestem przygotowana na ewentualne czekanie na resztę i zwyczajnie wyciągam z plecaka bawełnę i szydełko- żadna chwila nie moze byc stracona. Tym samym pobiłam swój rekord wysokości naziemnej, stawiając słupki na 1758 m npm.
Ciąg dalszy to rozdzielenie się kursantów- część po prostu wraca, robiąc pętelkę czerwonym szlakiem, a grupa uderzeniowa rusza przez Kończysty (pękło 2000 npm) na Starorobociański, by powrócić czarnym szlakiem przez Siwą Przełęcz i Dolinę Starorobociańską. I tu wychodzi na jaw dwoistość natury Jaśka-przewodnika. Bo o ile pod górkę wspina się tempem ślimaczym, które mnie przyprawia o uśpienie, o tyle w dół wręcz przeciwnie. Dość powiedzieć, że szlak, którego długość mapa określa na jakieś dwie godziny z haczykiem, my pokonujemy w niecałą jedną. Pod koniec mam prawie dość, ale... ja nie dam rady? No to daję radę, a co!

Dzień 4. niedziela 05.08.
Lenistwo albo niedzielny spacerek

Polana Chochołowska-Grześ- Rakoń- Polana Chochołowska

Poczynione dzień wcześniej wspólne plany zakładały trasę od Grzesia po Trzydniowiański, tylko, że:
1. Ranek przywitał nas deszczem, który spowodował kilkukrotne przesuwanie godziny wyjścia.
2. W mojej świadomości silnie tkwiło wspomnienie podejścia pod Jarząbczy Wierch, które to podejście w swoim czasie solidnie mnie wykończyło.
Toteż bez większego żalu odpuściłam sobie wspólne wyjście. Wykorzystałam czas na przestudiowanie materiałów do nauki, narysowałam grzbietówkę Tatr Zachodnich i - a jakże- podgoniłam kilkanaście rządków mojej podróżnej robótki. No i jak to w niedzielę wypada- zjadłam szarlotkę :)
W pobliskiej kaplicy Jana Chrzciciela załapałam się na niedzielną mszę (odprawianą o 13 od czerwca do października)- właściwie to przed kaplicą, bo pogoda na szczęście się poprawiła. Po niej postanowiłyśmy z koleżanką wybrać się na niezobowiązujący niedzielny spacer- idziemy na Grzesia, a potem się okaże, czy powrót, czy może coś więcej. . ..Co prawda po osiągnięciu szczytu wiatr usiłuje mnie wepchać w kosodrzewinę (było zjeść dwa kawałki ciasta, a nie sobie odmawiać!), ale czas mamy dobry ( w końcu charty idą, to co się dziwić), więc decydujemy się ten nasz spacer trochę wydłużyć i przez Rakoń dojść aż do zielonego szlaku pod Wołowcem.
Jak się później okazało, nasza wersja light była też wersją wybraną przez część grupy oficjalnej, a inni po wdrapaniu się na Wołowiec takoż zeszli tędy.
W końcówce straszy nas trochę burza, na szczęście pioruny walą daleko, a i deszcz nas oszczędza.
I jeszcze dwie ciekawostki wieczorne:
1. Po obfitej obiadokolacji jako jedyna znajduję w sobie jeszcze miejsce na zasłużoną nagrodę (wiadomo jaką) i nie wiedzieć czemu wywołuje to nieprzychylne spojrzenia koleżeństwa. Zazdrośnicy :)
2. Kolega M. zapytany o wrażenia z Jarząbczego rzuca mi spojrzenie ponure, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że dokonałam słusznego wyboru trasy.

Dzień 5. poniedziałek 06.08.
W górę i w dół czyli atrakcje Doliny Kościeliskiej

Dolina Chochołowska- Przełęcz Iwaniacka- Schronisko na Hali Ornak- Smreczyński Staw- Jaskinia Mylna-Wąwóz Kraków

Dziś przenosimy się z całym majdanem na plecach do Doliny Kościeliskiej. Słonce przyświeca, co sprawia, że kiedy pnę się żółtym szlakiem na Przełęcz Iwaniacką, pot zalewa mi oczy. Sam szlak mało przyjemny, a to za sprawą zrywki drewna- dużo błota i nierówności. Na szczęście im wyżej, tym lepiej, a popas na przełęczy śmiało można zaliczyć do wrażeń pozytywnych.
W schronisku (a raczej już przed nim) wita nas dziki tłum ludzi- dostępność Doliny sprawia, że jest ona celem tłumnych spacerów. Jakoś to przeżyjemy...
Zostawiamy graty i ruszamy na podbój najbliższej okolicy, już bez wielkich wyczynów- a przynajmniej tak nam się wydaje.
Pierwszym naszym celem jest Smreczyński Staw- i tutaj sporo ludzi, zgromadzonych razem między innymi z tego powodu, że brzeg stawu jest dostępny tylko w jednym miejscu, zagospodarowanym drewnianym pomostem i ławeczkami. Piękne widoki rekompensują mi jednak zatłoczenie.
Kolejnym celem (już nie przez wszystkich wybranym) jest Jaskinia Mylna. Zaopatrzeni w czołówki ruszamy czerwonym szlakiem przez wąskie korytarze, w sporej mierze dość niskie, więc część trasy trzeba pokonywać w pochyleniu, czasem wręcz na czworakach, przy czym stopie doznawanych wrażen potęguje zalegająca na dnie woda. Ja ponoszę dodatkowe szkody- nie wiem, jakim cudem, ale przy pokonywaniu jakiegoś niższego miejsca udaje mi się zgubić zakrętkę od butelki z wodą, którą mam w bocznej kieszeni plecaka i w rezultacie cała zawartość wylewa mi się na plecy. Przyjmuję to ze spokojem, chociaż gdzieś tam po głowie krąży mi pytanie, po co ja właściwie tu wlazłam- przecież niekoniecznie przepadam za ciasnymi, ciemnymi pomieszczeniami... Jak się okazuje, chyba nie ja jedna, sądząc po bogactwie języka idącego przede mną kolegi :)
Po wyjściu na powierzchnię pozostaje doprowadzić się do ładu (już teraz rozumiemy wygląd niektórych spotkanych wcześniej osób) i ruszyć dalej, to jest do Wąwozu Kraków. Skalne ściany wzbudzają ogólne uznanie, co dla mnie za chwilę obróci się niekoniecznie na dobre. Mianowicie jako nadworny fotograf uwieczniam kolegów wspinających się po drabince, rozpoczynającej szlak jednokierunkowy, po czym ruszam patatajem, bo obce osoby włażą między nas, a na to wewnętrzny chart się nie godzi. No i w zaaferowaniu włażę do Smoczej Jamy i po łańcuchach pnę się w górę, a nie jest to sprawa prosta, bo podłoże jest potwornie wyślizgane. Nie pozostaje nic innego, tylko używać siły rąk. Z perspektywy całego wyjazdu mogę nawet powiedzieć, że to najgorsze łańcuchy, jakie mi się w tych Tatrach trafiły. Hmm... gdyby nie świadomość, że szlak jednokierunkowy, to kto wie, czy bym nie zawróciła. A na górze okazuje się, że...nie zwróciłam uwagi na istnienie wygodnego szlaku obchodzącego jaskinię od zewnątrz. Którym to szlakiem wspomnieni wcześniej koledzy bez wysiłku dostali się na górę.
Wieczorna nagrodowa szarlotka schroniskowa niezła.

Dzień 6. wtorek 07.08.
Bystro na Bystrą

Schronisko na Hali Ornak- Przełęcz Iwaniacka- Ornak- Siwa Przełęcz- Bystra- Błyszcz (i na odwrót)

Naszym dzisiejszym celem jest najwyższy szczyt Tatr Zachodnich- położona po słowackiej stronie Bystra (2248 m npm według pomiarów czechosłowackich, bo Austriacy naliczyli wcześniej 2250, a pomiary GPS-em J.G. wykazały metrów 2251 ;) - zdanie z pozdrowieniami dla wszystkich, którzy wiedzą o co idzie). Początek to poznany już wcześniej szlak na Przełęcz Iwaniacką, skąd zielonym odbijamy na Ornak. Tam po pierwsze zachwyca mnie wielki piarg kamieni, nieodmiennie kojarzący mi się z ulubionymi okolicami sudeckimi, a po drugie spotykamy pierwszą kozicę. Zwierz nic sobie z naszej obecności nie robi, za to robi za gwiazdę- pozuje do zdjęć, prezentując swoje uroki. Po osiągnięciu Gaborowej Przełęczy Wyżnej pozostaje zamilknąć w zachwycie- widoki są powalające. Nie tylko gra Tatr Zachodnich, którą idziemy, ale całe Tatry Wysokie jak na dłoni. No ale powiedzmy sobie szczerze- niewiele z tego milczenia wychodzi, bo rozpoczyna się "rozbieranie" panoramek, co też ma swój urok. Widoczność przednia- oprócz wspomnianych już Tatr zaobserwować też można biały zarys Trzech Koron, Gorce i Beskid Sądecki, że o Babiej i Pilsku nie wspomnę. Takie małe widokowe odwdzięcznienie za panoramki Tatr podziwiane w czasie wcześniejszych opisanych tu wypadów. A gdy się spogląda na ledwo widoczną dziką ścieżkę biegnącą granią hen w kierunku Tomanowej Przełęczy, żal chwyta, że szlak prowadzi tylko do Przełęczy Pyszniańskiej, bo trasa wprost wymarzona na wędrówkę.
Na szczycie Bystrej wykształca się też powoli szlakowe modus operandi na najbliższe dni- razem z M. decydujemy, że nie mamy ochoty lecieć z wywieszonym językiem w dół za Jaśkiem , ani wlec się w ogonie, więc wyruszamy sobie wcześniej (skoro wcześniej wleźliśmy na górę to i tak byliśmy tam tak samo długo) swoim sprawdzonym tempem. Idziemy całkiem spokojnie, wystarcza nam w zupełności czasu i na obfotografowanie kozicowych stad, i na posłuchanie świstaka (niestety, tylko fonia bez wizji), i jeszcze na zjedzenie kanapek przy moim ulubionym piargu, a nawet na wyłożenie się na trawie na Przełęczy Iwaniackiej (i oglądanie najnowszych trendów w odzieży turystycznej- o ile można to tak nazwać. W każdym razie, kiedy w napadzie lekkiej głupawki oglądane widoki komentuję "Teraz już wiem, że w góry to ja się chyba nie potrafię ubrać", przygodne mijające nas właśnie dziewczę obrzuca mnie szybkim spojrzeniem, a potem wybucha śmiechem). Wcześniejszy powrót ma jeszcze jedną zaletę- pozwala zająć dobre miejsce w kolejce pod prysznic, a jest to ważne, bo pryszniców jest tylko dwa, po jednym na każdą płeć.
Koniecznie jeszcze muszę wspomnieć o tym, co dla wędrującego po górach w schronisku ważne- w tutejszym ( a i później w Roztoce) prawdziwym dobrodziejstwem jest świetnie działająca suszarnia- dzięki temu można zrobić podstawową przepierkę i nie obawiać się pozostania z kłębem mokrej odzieży.

Dzień 7. środa 08.08.
UNU czyli szalone pomysły.

Schronisko na Hali Ornak- Tomanowa Dolina- Chuda Przełączka- Ciemniak- Krzesanica- Małołączniak- Kondracka Kopa- Kasprowy Wierch- Hala Gąsienicowa- Kuźnice

Pomysłów na dzisiejszą trasę do Zakopanego jest przynajmniej kilka- jedni po prostu wracają Doliną Kościeliską i robią sobie dzień luzu, trasa w wersji oficjalnej prowadzi przez Czerwone Wierchy po Małołączniak i znany nam już niebieski szlak, grupa ucieczkowa z pierwszego dnia górskiego decyduje się podejść na Przełęcz Kondracką i zejść szlakiem żółtym do Doliny Małej Łąki.
Dla mnie dzień stanowczo nie zaczyna się dobrze. Oczywiście decyduję się na trasę w wersji zakończonej szlakiem żółtym, ale w czasie podchodzenia lasem przez Tomanową Dolinę, czuję że nie jest dobrze- coś mi ewidentnie siadło na żołądek, zmuliło totalnie i nawet nachodzą mnie myśli, że albo wrócę, albo zwrócę. Nawet charcik jakby trochę odpuścił, zostaję w tyle za czołową trójką, a kiedy ich doganiam na postoju, z żałością wyznaję, że jedynym produktem spożywczym, który ewentualnie byłabym w stanie przełknąć, jest kieliszek wódki. Znaczy jest źle, bo zdążyłam już z dobrego apetytu zasłynąć ("Nie siadam koło ciebie przy, śniadaniu, bo ty wszystko zjadasz"- stwierdził A.) Cóż, rzeczonym produktem koledzy nie dysponują, ale grzecznie zwalniają tempo i wloką się razem ze mną. Co nie zmienia faktu, że i tak przy Chudej Przełączce trochę na resztę czekamy. Na szczęście- nie wiem czy od tak troskliwego towarzystwa, czy z jakiegoś innego powodu- robi mi się lepiej, jeszcze przed Ciemniakiem zaczynam czuć głód, a wraz z posiłkiem przychodzi mi do głowy znakomity pomysł- skoro i tak już jesteśmy na grani, pogoda taka ładna, trasa jak malowanie, to może by tak smyrgnąć aż do Kasprowego, w kocu co to za różnica... Na Ciemniaku pomysłem dzielę się z M., kusząc go wizją, że to może jedyna okazja, by przez Kasprowy przeleźć. Rybka połyka haczyk nawet bez specjalnego namawiania.
Przy Czerwonych Wierchach koniecznie muszę wspomnieć o bogactwie roślinności, którą można zaobserwować zwłaszcza na południowych stokach- kwitnące goryczki, tojady i inne gatunki, których nazw nie pomnę zachwycają swoją urodą.
Gdzieś tak między Małołączniakiem a Kopą Kondracką sprawdza się moja teoria, że jeśli chcesz spotkać znajomą osobę, to wybierz się w Tatry. W moim przypadku jest to mieszkająca na stałe za granicą koleżanka, której nie widziałam chyba od dziesięciu lat.
Od Kopy Kondrackiej w kierunku Kasprowego powoli zaczynamy doświadczać, co to znaczy być w rejonie łatwo dostępnym z kolejki- ludzi mnóstwo, miejscami trzeba przeczekiwać kolejki, dobrze, że umiemy przepychać się bokiem.
Ostatnie podejście pod Kasprowy wyzwala w nas pierwszą falę zmęczenia. Z ponurym namysłem stwierdzam, że ta niekończącą się wędrówka to ani chybi objaw UNU czyli "upośledzenia na umysł". Określenie to zaczerpnięte ze złotych powiedzonek pewnej znajomej pani zostało przypisane do sytuacji, kiedy to człowiek męczy się z własnej woli, zamiast leniuchować w wakacyjnej porze. W dodatku- skoro wędrówka była moim pomysłem- to nawet wyrzutów żadnych nikomu nie mogę robić... No ale od czego kobieca logika: "Twoja wina, bo jakbyś stanowczo powiedział "nie", to byśmy nie poszli..." Po tym wytłumaczeniu od razu mi lepiej :)
Na szczycie Kasprowego przewalają się prawdziwe tabuny- a my jakby nigdy nic rozsiadamy się na ziemi pod tablicą upamiętniającą księdza Gadowskiego, twórcę Orlej Perci, zajadamy kanapki, poprawiamy czekoladą, zdobywamy pieczątki i zbieramy siły do dalszej wędrówki. W górze krąży śmigłowiec GOPR, jak się później okazuje, przyleciał po ofiarę śmiertelnego upadku ze Świnicy. Żółty szlak prowadzi nas do Murowańca, ale zatrzymujemy się tylko by przybić pieczątki (ja nawet się nie pcham do środka) i lecimy dalej do Kuźnic przez Boczań. Ostatnie zejście jakoś strasznie się dłuży i na dole to ja mam ochotę już tylko pomarudzić "Na rączki..." Nie? No to przynajmniej do busika, który wiezie nas do centrum. Jak to miło dotrzeć do "domu".

Dzień 8. czwartek 09.08.
Za miedzą czyli wypad na Słowację
Przyszedł czas odmiany- porzucamy Tatry Zachodnie i ruszamy do słowackiej Doliny Kieżmarskiej Białej Wody, by choć otrzeć się o Tatry Bielskie. Tymczasem pogoda się lekko zmieniła- co prawda nadal sucho, ale zaczyna zawiewać zimnem do tego stopnia, że decyduję się przypiąć nogawki i lecę patatajem do schroniska nad Zielonym Stawem, oczywiście podziwiając widoki. A te są przednie- po jednej stronie Jagnięcy Szczyt, po drugiej urwista ściana Kieżmarskiego. Widać też zabudowania górnej stacji kolejki na Łomnicę. Zielony Staw i owszem, zielony i piękny. Schronisko przyjemne.Kiedy ruszamy w stronę Przełęczy pod Kopą Bielską, stanowiącej granicę Tatr Bielskich i Wysokich przeżywam rzecz niezwykłą. Otóż wyprzedza mnie nasz przewodnik, zajmuje miejsce przede mną i nie daje się wyprzedzić, zwalnia do swojego zwyczajowego tempa, mało tego, znienacka zatrzymuje się,powodując u mnie nieomal atak serca, bo akurat trzeba zwrócić uwagę na jakąś niezbyt wybitną turniczkę... Wyprzedzam go, po czym cała sytuacja się powtarza. Za drugim razem na szczęście wyprzedzam skutecznie.
Po przełęczy pogoda robi się jakby lepsza, nawet delikatne słonce przyświeca, gdy schodzimy Doliną Zadnich Koperszadów (tajemnicza owa nazwa ma związek z próbami wydobycia miedzi na tym terenie). Miedzi nie ma, za to bujna roślinność i całe łany pachnących słodko goździków alpejskich oraz niedźwiedzie kupy, dosyć świeże. Na szczęście samego niedźwiedzia nie spotykamy.
Ostatnim przystankiem jest wiejski sklepik w Tatrzańskiej Jaworzynie- nieodmiennie widok jego schodków będzie mi się kojarzył z widokiem ławeczki w serialu "Ranczo" ;)

Dzień 9. piątek 10.08.
Zwierzęco czyli jeleń i gęsi
Palenica Białczańska- schronisko Roztoka- Rówień Waksmundzka- Gęsia Szyja- Rusinowa Polana- schronisko Roztoka

Przyszedł czas na kolejne przenosiny- tym razem do schroniska w Roztoce, które stanie się na trzy noce naszym nowym domem. W charakterze pierwszej atrakcji wystąpił po drodze rzeczony jeleń (od kiedy jeden z moich kolegów przejęzyczył się, mam zawsze ochotę powiedzieć/napisać: lejeń...), który przemknął przez szosę tuż przed naszym busikiem, powodując wywrotkę nadjeżdżającego z przeciwka motocykla z obcokrajowymi turystami. W rezultacie prawie dwie godziny spędziliśmy na udzielaniu pierwszej pomocy, wzywaniu odpowiednich służb i składaniu zeznań.
Wreszcie jesteśmy- pokonujemy pierwszy odcinek, czyli monotonnie idąc asfaltem, zanosimy nasze bagaże do Roztoki, i ruszamy na popołudniowy spacer na Gęsia Szyję. Widoki co prawda średnie, bo pogoda powoli lecz stale się psuje.
Na Równi Waksmundzkiej charciki sobie siadają i czekają na resztę, tymczasem nadchodzi rodzina z dwoma dzielnymi chłopakami w wieku mocno małoletnim.
-Zasłużyliście na słodką nagrodę- oznajmia maluchom mama, a ja wyrywam się, że podoba mi się ta koncepcja i ... też otrzymuję cukierka. A i drugi chart przy mnie korzysta :) Oczywiście sami też odwdzięczamy się słodkim poczęstunkiem.
Pokrzepieni wspinamy się na Gęsią Szyję, by potem z górki na pazurki dostać się na Rusinową Polanę, pomodlić się chwilę u Matki Bożej Jaworzyńskiej, Królowej Tatr czy pokosztować oscypków u lokalnego bacy.
Tu przytoczę jeszcze przepiękną rozmowę, przeprowadzoną przez koleżankę, która akurat była na świeżo po przejściu Camino Santiago. Dostrzegła ona jakubową muszlę przyczepioną do odzieży jednego z pasterzy, więc zagadnęła:
-O, widzę, że był Pan na Camino...
Na co wmieszał się drugi pasterz:
-To nie jest żaden pan, tylko pastuch...
A wieczór w Roztoce- nader przyjemny. Rozkosze stołu wprawiają nas w błogi nastrój i- uprzedzając fakty- powiem, że tak będzie przy każdym posiłku. Dodatki deserowe też pyszne. Zdecydowanie, pod względem jedzeniowym to schronisko numer jeden. Pod każdym innym tak samo.

Dzień 10. sobota 11.08.
Niespodzianki

Schronisko Roztoka- Dolina Roztoki- Dolina Pięciu Stawów Polskich- Szpiglasowa Przełęcz-Morskie Oko- Schronisko Roztoka

Poranek nie był szczególnie piękny, ale żwawo ruszyliśmy w kierunku Doliny Pięciu Stawów, przy czym, jako że pojawiła się uporczywa mżawka, oficjalna trasa została już na wstępie zmieniona ze Szpiglasowej na niebieski szlak prowadzący przez Świstową Czubę. No to lecimy, w coraz bardziej rzęsistym deszczu- już nie tylko kurtki, ale i pelerynki się pojawiają, zamieniając nas wizualnie w wodników Szuwarków, a mnie ponadto w zmokłą kurę, bo ciągle wystawiam łeb spod kaptura. Widoków zero- nawet Siklawa, wodospad wyższy od Niagary (jakoś nikt nie chce się o to ze mną założyć, chociaż wiary nikt nie pokłada, ale owszem, sprawdziłam, wyższy) niknie w snującej się wszędzie mgle.(o proszę, a jednak nie tak całkiem!)
Oby czym prędzej osiągnąć schronisko!- udaje się, choć miejsce do siedzenia ciężko znaleźć, bo tylu ludzi przeczekuje opady. Trochę mniej optymistyczne jest to, że z powodu przerwy technologicznej musimy poczekać pół godziny na możliwość zakupienia herbaty. Tymczasem powoli schodzą się nasi, a pogoda jakby się poprawia.LinkHa! Tym razem nie był to mój pomysł- ale jakoś tak się złożyło, że moi koledzy postanowili jednak pójść przez Szpiglasową i kategorycznie oznajmili "idziesz z nami". Cóż było robić na takie dictum- poszłam. Pogoda początkowo rzeczywiście sprzyjała- mgła podnosiła się i przepływała, oferując widoki doliny. Aż zdecydowała się przypłynąć na stałe, pożerając po kawałku Przedni i Wielki Staw. Kiedy osiągnęliśmy wysokość łańcuchów, zaczęło znowu padać, a kiedy wdrapaliśmy się na przełęcz nastąpił gwóźdź programu czyli... opady deszczu ze śniegiem. W tej sytuacji nawet nie myśleliśmy o wyskoku na Szpiglasowy Wierch, tylko nakładając kolejne warstwy odzieży, ruszyliśmy w dół. Dookoła widać było nic.
Przy tej Szpiglasowej M. krzywdę mi zrobił, przywołując wspomnienie tiramisu z "Samanty", w rezultacie aż do powrotu do Zakopca co jakiś czas nachodzi mnie chętka na ten przysmak.
Schronisko przy Morskim Oku miało okazję gościć nas przez jakieś pięć minut, potrzebne na wyjęcie książeczek, przybicie pieczątki i szybką ewakuację. Człowiek na człowieku, toż w porównaniu w schronisku w Pięciu Stawach były prawdziwe pustki.
Droga do Roztoki to chyba rekord prędkości- deszcz leje już strumieniami, głód się odzywa, mokro, zimno, nieprzyjemnie...
I taki smaczek: podążający w stronę Morskiego przechodzień (bo turystą nie śmiem go nazwać) ciągnie za sobą walizkę na kołkach...


Dzień 11. niedziela 12.08.
Leniwie
Leniwie, bo leje jeszcze lepiej niż wczoraj i tylko desperaci decydują się na wyjście i wyprawę ku cywilizacji w celach zakupowych.
Reszta siedzi i się uczy albo w inny, przyjemniejszy sposób spędza czas. Ja robię za kserokopiarkę, rysując kolejne grzbietówki Tatr Zachodnich (opłaty przyjmuję w szarlotce).
Jedyną atrakcją jest wieczorne świętowanie urodzin jednego z kolegów- a niezawodne panie z kuchni upiekły mu wspaniały tort z jagodami. Pyszny!


Dzień 12. poniedziałek 13.08.
Na dachu Polski

Schronisko Roztoka- Morskie Oko- Rysy- Zakopane

Pogoda na tyle lepsza, że oficjalny plan zakłada przejście z plecakami zielonym szlakiem do Murowańca i Kuźnic. Wszystko pięknie, tylko ten jakiś niedosyt paskudny, że to za mało, za nisko, że już tu w czasie kursu nie wrócimy... Co tu robić?
Charcie konsultacje kończą się decyzją- ruszamy w kierunku Rysów, jeśli okaże się, że warunki są zbyt trudne, to trudno, odpuścimy. Szaleńców takich jest sztuk pięć.
Pierwsze dwie sztuki czyli M. i ja wyrywają do przodu (na zestaw K.+M. możemy poczekać w
schronisku przy Morskim, a kolega W. wytrzymałością przypomina Robokopa albo innego Terminatora, więc pewnie i tak nas przegoni) i... tu zaczyna się przygoda.
-Może by tak łapnąć jakiego stopa, jakby co jechało?- proponuje M., a po chwili słowo staje się ciałem. Zaraz po naszym wyjściu na asfalt pojawia się samochód, M. wyciąga rękę i ku naszemu zdziwieniu autko się zatrzymuje. Kierowca też jest zdziwiony- mówi że pierwszy raz mu się zdarza, żeby tu ktoś stopa łapał, więc się zatrzymał. Dojeżdżamy do Włosienicy, oszczędzając godzinę czasu i kilka kilometrów. M. zostaje bohaterem dnia, do tego stopnia, że nieco lekkomyślnie obiecuję powstrzymać dziś wszelkie uszczypliwości pod jego adresem. Rzecz trudna, ale dam radę- zasłużył!
W schronisku- rzecz nie do uwierzenia- całkowite pustki,
tak samo na brzegu jeziora. Skoro mamy taką przewagę czasową, decydujemy się ruszać dalej, tym bardziej, że pogoda sprzyja. Co prawda przed nami mgła, ale jakby na nasze życzenie- coraz to bardziej podnosi się do góry. No to ruszamy, ciągle jeszcze dziwiąc się naszemu porannemu fartowi.
A na szlaku pusto.
Wreszcie nad Czarnym Stawem spotykamy pierwsze osoby idące z przeciwka- okazuje się jednak, że wszyscy w pewnym momencie zdecydowali się zawrócić z różnych powodów. W kocu jest ktoś, kto schodzi po zdobyciu szczytu od słowackiej strony- ponoć trudno, łańcuchy oszronione i ogólnie raczej ślisko... Patrzymy na siebie, ale że mgła ciągle idzie w górę, a na razie jest ok, to idziemy. "Do granicy mgły, a potem zobaczymy"- brzmi oficjalna wersja.
Owa granica jest gdzieś tak na wysokości pierwszych łańcuchów i, prawdę mówiąc, mnie ogarnia tu lekkie zwątpienie w sens dalszej wspinaczki, ale że M. zaczął już po nich wędrować w górę, to chowam wątpliwości głęboko do kieszeni i dzielnie kroczę za nim- w końcu bohater dnia i tak dalej. (Nawiasem mówiąc, kiedy po powrocie do Zakopca wyznałam owe wątpliwości i gotowość zawrócenia,usłyszałam, że rzeczony bohater dnia odczuwał podobnie, ale szedł dalej, bo ja nie wykazywałam chęci przerwania wędrówki- no tośmy się dogadali!)
Za owymi pierwszymi łańcuchami był jedyny tak naprawdę nieciekawy kawałek- szlak trudno było dostrzec, chyba to kwestia uszkodzeń po kamiennej lawinie, która zeszła w lipcu i spowodowała nawet czasowe zamknięcie tej trasy. Nawet ta przeszkoda nas nie powstrzymała. Ostatecznie nasze wątpliwości rozwiał wracający ze szczytu chłopak, którego dzień wcześniej widzieliśmy w naszym schronisku- powiedział, że nie ma się co przejmować, a trasa ośnieżona, ale w porządku. Ruszyliśmy w znacznie lepszych nastrojach.
Zgodnie z przewidywaniami jeszcze przed szczytem dogonił nas kolega Robokop. Wspólnie wpisaliśmy się do pamiątkowej księgi, uwieczniliśmy się na dachu świata, chciałoby się rzec, choć to tylko dach naszego kraju, po czym my z M. ruszyliśmy w drogę powrotną, a kolega poleciał do schroniska Pod Wagą. A o jego terminatorskiej kondycji niech zaświadczy fakt, że dogonił nas w Roztoce, gdzie wstępowaliśmy po plecaki. Przy czym my też się nie wlekliśmy, tylko ścinając zakręty i wyprzedzając sunące tłumy pomykaliśmy na dół.


Dzień 13. wtorek 14.08.
Pogoda vs my: 1:0
Znowu Zakopane

Właśnie odkryłam, dlaczego od rana lało jak z cebra i plany kolejnego wypadu na Słowację wzięły w łeb- po prostu to trzynasty dzień kursu. Cóż zatem robić- najlepiej nic. Ale jak ktoś ma ADHD (albo według innej teorii: motorek w pewnej części ciała), to na takim robieniu nic długo nie wytrzyma. Przywdziewamy zatem pelerynki i mkniemy do Muzeum TPN. Jak chyba pół Zakopca, zwłaszcza tego w młodym wieku. No ale można obejrzeć film przyrodniczy, posnuć się
po pawilonie wystawowym, zagrać w memory z chronionymi gatunkami czy wysępić materiały edukacyjne.
Potem przypominamy sobie, co robią "prawdziwni turyści" i idąc ich śladem snujemy się przez Krupówki oraz odwiedzamy ulubioną "Samantę"- tym razem na rzeczy jest "letni ogród", równie dobry jak wszystko inne tutaj.
Pod wieczór energia roznosi mnie już całkiem, ale że nieco się przejaśniło, wyruszam samotnie posnuć się na odmianę po nowym cmentarzu- choć nie tak znany jak ten na Pęksowym
Brzyzku, to przecież i on kryje pamięć o wielu wybitnych osobach, jak choćby o pochowanym tu Klimku Bachledzie, legendarnym przewodniku, który zginął w czasie akcji ratunkowej, czy księdzu Kaszelewskim- inicjatorze budowy krzyża na Giewoncie.


Dzień 14. środa 15.08.
Góra i dół

Kuźnice- Dolina Jaworzynki- Murowaniec- Skrajny Granat- Zadni Granat- Murowaniec-Dolina Jaworzynki- Kuźnice

Góra jest, i to niejedna wszędzie dookoła. W planach na dziś przejście kawałka Orlej Perci, albo może Kościelec, z tym , że do Kościelca sympatią nie pałam i w pamięci mam, że po wizycie na nim powiedziałam sobie: "Byłam tu dwa razy w życiu- pierwszy i ostatni". Tymczasem przy wychodzeniu z Kuźnic tradycyjnie mały skok w bok- nasi idą niebieskim szlakiem przez Boczan,
a my- charty- dla odmiany postanawiamy polecieć żółtym przez Dolinę Jaworzynki. Szlak sam w sobie podoba nam się bardziej.
No i tu wychodzi na światło dzienne wspomniany w tytule dół- jakoś ogólnie słabość mnie ogarnia i nawet przychodzi mi do głowy myśl, żeby po prostu zostać w Murowańcu i poczekać na całą resztę leniwie, bo na wersje ekstremalne chyba nie mam dziś siły
. Po dotarciu na miejsce i pokrzepieniu się kanapką i czekoladą ogarnia mnie jednak optymizm i lepszy nastrój. Ruszam do przodu, może trochę bardziej leniwie niż zwykle, ale mimo wszystko po charciemu. Po drodze obelisk poświęcony pamięci Mieczysława Karłowicza, który zginął w lawinie pod Małym Kościelcem (to też jakaś klamra- w te wakacje przejeżdżałam na Białorusi przez wioskę, w której przyszedł na świat, a teraz mijam miejsce, w którym zakończył życie), i gładka tafla Czarnego Stawu Gąsienicowego z charakterystyczną wysepką. Wreszcie osiągamy rozdroże i żółtym szlakiem wspinamy się mozolnie na Skrajny Granat. Słabość znowu mnie dopada i chyba zaczynam wyglądać jak półtora nieszczęścia, bo nawet M. pyta, czy mam dziś słabszy dzień.
-Dam radę-rzucam w jego kierunku, odwracam się i ruszam dalej. Tak naprawdę mam ochotę warknąć "Nie. Zadawaj. Mi. takich. Pytań."ale- jak to ładnie określają Anglicy- jestem on the verge of tears i wiem, że jedno spojrzenie może wywołać ich potok. Dobrze, że idę z przodu. Na szczęście wkrótce potem M. rzuca hasło, że cieplejszych uczuć do wysokości to on jednak nie żywi, a wręcz przeciwnie. Nie wiem, ile było prawdy w tym wyznaniu, w każdym razie dobrze na mnie podziałało, bo stwierdziłam, że ktoś w naszym zestawie musi zachować zdrowy rozsądek i zimną krew, i przywołałam się do porządku, żeby w razie konieczności móc ofiarę lęku wysokości prać po pysku. Na szczęście nie było takiej potrzeby.
Dotarcie na szczyt przyniosło nagrodę w postaci wspaniałego widoku na Dolinę Pięciu Stawów.
Pokonaliśmy następny kawałek szlaku z jednym krótkim wahaniem przy atrakcjach nad Żlebem Drege'a, gdzie przy przekraczaniu przepaści stwierdziłam, ze przydałyby mi się jednak ciut dłuższe nogi, po czym przy rozdrożu z zielonym szlakiem popadliśmy w dylemat- iść jeszcze trochę dalej i wracać czarnym szlakiem przez Żleb Kulczyńskiego, czy też odpuścić sobie i od razu zejść na dół. Wybraliśmy wersję light, bo zaznaczone na mapie atrakcje jakoś niespecjalnie nas pociągały. W ten sposób ominął nas Kominek Szczęścia, który zapisał się w pamięci i wrażeniach reszty naszej grupy- jak się okazało, to oni byli tego dnia dzielni.
Gdzieś tak po dotarciu do Czarnego Stawu dół znowu dał o sobie znać- tym razem nawet w wersji stereo. M. stwierdził, że jakoś go ta wędrówka nie cieszy, a ja posunęłam się nawet dalej i stwierdziłam, że rozumiem dziś tych, dla których chodzenie po górach wydaje się karą. I tak sobie szliśmy aż do schroniska, jak te sieroty boże, nie mając chęci ani sił,nawet na to, żeby się do siebie odzywać.
Ciszę przerywa znowu warkot helikoptera- jak się później okazało, był to wylot nader feralny. Nie dość, że wypadek znowu śmiertelny, to jeszcze helikopter zostaje uszkodzony strąconym z Kościelca kamieniem i unieruchomiony w Dolinie.
W Murowańcu tłok, więc siedliśmy na kamieniach, żeby coś zjeść i ewentualnie poczekać na resztę. W pewnej chwili zwolniło się miejsce na ławeczce, więc postanowiliśmy się przenieść. Musiałam przy tym wyglądać już jak całe siedem nieszczęść, bo na zmierzającą w tym samym kierunku panią spojrzałam tak, że bez namysłu rzuciła:
-Ja tu wcale nie zamierzam siadać.
I dobrze, bo kto wie, jakby się to skończyło.
Spożyty wieczorem przysmak z Samanty ma cudowne właściwości regenerujące!

Dzień 15. czwartek 16.08.
Co komu pisane...

Dolina Strążyska- Wyżnia Kondracka Przełęcz- Dolina Kondratowa- Polana Kalatówki- Kuźnice- Nosal- Murowanica

Uleczona słodkim przysmakiem budzę się przed siódmą, witana przez cudne słoneczko. Oficjalnie planów żadnych nie ma, dzień przeznaczony na naukę. Ale marnować czas na siedzeniu nad książkami, podczas gdy góry czekają? Nigdy. Miłosiernie odczekuję godzinę i zarzucam przynętę charciemu towarzyszowi. Hmm... entuzjazmu co prawda nie wykazuje, ale i nie wyraża sprzeciwu, więc postanawiamy zrealizować plan pierwotny i zdobyć niezdobyty Giewont, ruszając od strony Doliny Strążyskiej.
Wdrapując się mamy okazję widzieć na własne oczy sandałki i reklamówki przypadkowych wędrowców. Na nasze nieszczęście- bo kiedy osiągamy Wyżnią Kondracką Przełęcz, szlak na Giewont jest do tego stopnia zaanektowany przez owych wędrowców, że bez wahania rezygnujemy z pierwotnego planu i po prostu schodzimy przez Kalatówki do Kuźnic. Przy okazji czynimy obserwacje rozmaite. Mój ulubiony podsłuchany dialog wygląda tak:
Idzie sobie para, on krok z przodu, widać, że już chyba ostatkiem sił i tchu, ona krok za nim, też niekoniecznie energicznie.
-Jak jesteś zmęczona, to możemy chwilę odpocząć- proponuje on.
Spryciarz jeden! Nie dość, że na twardziela wyjdzie, to jeszcze punkty za opiekuńczość zarobi!
W Kuźnicach godzina wczesna, więc decydujemy się jeszcze na spacerek przez Nosal. Przy podchodzeniu M. marzą się ruchome schody i proszę- marzenie p r a w i e spełnione- w dół szlak poprowadzony w formie schodów. Co prawda jeszcze nie ruchomych, ale kto by tam się przejmował takimi drobiazgami :)
No cóż, to by było na tyle tatrzańskich wędrówek.
A na niezdobycie Giewontu towarzystwo reaguje jednomyślnie:
-Znaczy masz tu jeszcze po co wracać!

Dzień 16. czwartek 17.08.
Czas owocowania
Całe przedpołudnie zajął nam egzamin w postaci pisemnej i ustnej. Spuśćmy na niego miłosierną zasłonę milczenia- szczególnie na sensowność niektórych pytań...
W każdym razie- uprawnienia zdobyte!
Jeszcze tylko pożegnalny obiad i wyruszamy w różne strony.
Ciężko wracać na niziny.
Dziękuję wszystkim, dzięki którym były to niezapomniane dni :)

Litratura:
J. Nyka, Tatry Polskie, wyd. Trawers, Latchorzew 2011
J. Nyka, Tatry Słowackie, wyd. Trawers, Latchorzew 2011
Tatry- przewodnik dla łowców krajobrazów,wyd. Agencja Wydawnicza WIT, Piwniczna Zdrój 2012
Tatry- panoramy. Nowe spojrzenie na góry. wyd. ExpressMap, Warszawa 2012
oraz całe mnóstwo różnych przewodników, które wzajemnie wyrywaliśmy sobie z rąk, by zdobywać cenną wiedzę :)
ponadto:
S. Witkiewicz, Na przełęczy
S. Zieliński, W stronę Pysznej





Link

Link