poniedziałek, 18 lutego 2019

GSS Dzień szósty Uhu, uhu!

Andrzejówkę opuszczam tradycyjnie około szóstej i pokonuję kolejne kilometry- głównie w dół, niesiona na skrzydłach świadomości, że przede mną Góry Sowie, które- ot, tak, bez przyczyny- darzę gorącym uczuciem. Z atrakcji po drodze jest na przykład miejsce, w którym tabliczki szlakowe leżą sobie zupełnie luzem:
Jest też czas na chwilę zadumy nad ulotnością życia ludzkiego i pędzącym czasem, o czym przypomina tablica pamiątkowa przy szlaku:

Początek wędrówki to dziś ostre zmiany wysokości- najpierw z górki na pazurki do doliny Rybnej, potem strome podejście zboczami Wawrzyniaka i nie mniej strome zejście do Jedlinki. Wreszcie moim oczom ukazuje się upragniony widok, oznajmiający, że wkraczam w Masyw Włodarza. Aż do przełęczy Sokolej droga upływa gładko i nie przeszkadza mi nawet słońce prosto w twarz.
Za przełęczą zaczyna być pod górkę. Nie mam tu na myśli jedynie ukształtowania terenu, choć i to zgadza się z opisem. Po prostu dopada mnie kryzys formy. Najpierw zwlekam w schronisku Orzeł nad zupą pomidorową chyba z pół godziny, wynajdując sobie kolejne rzeczy do natychmiastowego zrobienia (np. pozbycie się wykorzystanych już stron z wydrukowanego przewodnika po GSS), potem wlokę się na szczyt. Z naciskiem na "wlokę". 
Na Sowie tłum ludzi- jak to przy sobocie. Konwersuję chwilę z panem z punktu z pamiątkami, ciesząc się, że ma pieczątkę, bo wspinanie się piętro wyżej wydaje mi się ponad siły- nie mówiąc nawet o wspięciu się na szczyt wieży. Na szczęście byłam tam wcześniej już kilka razy.
Na Wielkiej Sowie jest też szlakowskaz, podający nie tylko najbliższe punkty pośrednie, ale i rozpiskę godzinową "dalekobieżną". W tym momencie informacja "Prudnik 93h" raczej mnie dobija, niż mobilizuje.
Resztkami sił wlokę się do schroniska Zygmuntówka. Nawet przepyszny bigos nie jest w stanie przywrócić mnie do życia i mimo najlepszych chęci odpływam podczas rozmowy z współlokatorami
Dystans: 28,3 km

piątek, 13 kwietnia 2018

GSS Dzień 5. Pokusy pokonane i niepokonane.

29.07.2016, piątek
Budzę się tuż po piątej, ale tym razem nie mam się co spieszyć- dopiero na szóstą jestem umówiona z portierem, który ma mi umożliwić wyjście z hotelu. Pierwszy docinek mija szybko. Dziś będzie dzień pokus- na Lipowym Siodle po raz pierwszy, kiedy to szlak zielony wprost śmieje się do mnie, by podążyć na skróty do Krzeszowa. Zwalczam tę ochotę i podążam za moimi czerwonymi znakami, by zboczami Miejskiej Góry, Kierza i Czarnej Góry dotrzeć do Betlejem. Moją  uwagę z jednej strony przyciągają kolejne kapliczki- nieomylny znak, że jestem już w pobliżu sanktuarium w Krzeszowie, z drugiej zaś -kolejne przykłady infrastruktury- hmm... myśliwskiej? Wiata jak wiata, to jeszcze nic dziwnego.
Tym jednak, co wpawia mnie w szaleńczo dobry humor jest pomnik odyńca. Mam tylko nadzieję, że to jedyny dzik, jakiego spotkam na swojej drodze, bo jakoś nie uśmiecha mi się stanąć face to ryj z żywym okazem tego gatunku.
Od Betlejem towarzyszy mi siąpiący monotonnie deszcz, który sprawia, że nie dane mi jest cieszyć się w pełni pięknem pierwszej dzisiejszej perły czyli krzeszowskiego sanktuarium w swym barokowym przepychu. W sumie mnie to nie dziwi- moje wizyty w Krzeszowie wypadają albo w dni tchnące przenikliwym zimnem, albo w te deszczowe. Wstępuję do bazyliki na chwilę modlitwy, ku mojemu zdziwieni- jest stosunkowo wcześnie- udaje mi się w biurze obsługi pielgrzyma przybić pieczątkę. Szkoda tylko, że bufet jeszcze nieczynny i kawa pozostaje w sferze marzeń.

Mimo siąpiącego deszczu ruszam dalej. W chwili, gdy przychodzi mi skręcić w kierunku Góry Świętej Anny nachodzi mnie kolejna pokusa, by darować sobie brnięcie przez mokre trawy i do Grzęd- następnej miejscowości na trasie podążyć po prostu drogą. Honor jednak mi na to nie pozwala. Wspinam się więc do kaplicy poświęconej wspomnianej Świętej, rzucam ostatnie spojrzenia na Krzeszów, pokonuję kolejne metry na Górę Ziuty, by na zejściu do wsi pluć sobie w brodę, żem honoru posłuchała. Szlak w tym miejscu to wąziutka ścieżka wśród traw sięgających do pasa, które to trawy swym mokrym jestestwem bezlitośnie śmigają mnie po nogach. Tyle dobrego, że przynajmniej z góry juz nie pada.


Pogoda się poprawia- a słoneczne promienie dodają mi optymizmu, gdy wspinam się w kierunku Lesistej Wielkiej. Jest to wskazane, gdyż- zgodnie z informacjami Osobistej Aplikacji- oznakowanie szlaku miejscami pozostawia sporo do życzenia, a nawet wprowadza w błąd. 
Nawiasem mówiąc, Aplikacja działa bezbłednie i śmieję się potem, że już pod wpływem wybrania odpowiedniego numeru w pamięci telefonu właściwe znaki pojawiają się przy ścieżce ,a ja trafiam na oczekiwany wierzchołek.
Zejście z Lesistej to chwilami prawdziwa walka ze stromym stokiem. Po jego pokonaniu odpoczywam w Gościńcu Eden. W planach była tylko zimna cola, tym razem czas na ulegnięcie pokusie- decyduję się na zupę grzybową i nie żałuję tej decyzji- zupa należy do najlepszych, jakie w życiu jadłam. Ten posiłek staje się początkiem kulinarnej miłości do miejsca- w późniejszym czasie klkakrotnie powracam tu ze znajomymi i za każdym razem- niezależnie od wybranych potraw- posiłek to prawdziwe niebo w gębie.
Tak pokrzepina ruszam w kierunku kolejnej dzisiejszej perełki- Sokołowska, zwanego czasem polskim Davos z racji metod leczenia gruźlicy, jakie stosowano kiedyś w tym uzdrowisku. Dziś to senne miasteczko, szczycące się cerkwią prawosławną, ruinami sanatorium "Grunwald" i związkami z Krzysztofem Kieślowskim, który mieszkał tu w młodości.
Kiedy mijam kolejne budynki miasteczka, nachodzi mnie trzecia pokusa, by podążyć na skróty do mojego dzisiejszego celu czyli schroniska Andrzejówka. Uznaję jednak, że limit ulegania pokusom wyczerpłam w Edenie i uczciwie idę dalej czerwonym. Kiedy mozolnie wdrapuję się na Bukowiec podejściem opisywanym jako "jedno z najbardziej stromych na szlaku", trochę żałuję tej mojej uczciwości. Za to widok schroniska wywołuje o wiele większą radość niż gdybym udała się tam spacerową wersją szlaku, wybierając inny jego kolor.
Po zwyczajowych czynnościach związanych z osiągnięciem punktu docelowego (pranie, mycie) odkładam na razie ciepły posiłek i - jakby mi mało było dzisiejszych podejść i kilometrów- ruszam zdobywać Waligórę, najwyższy szczyt Gór Suchych. Wybrana przeze mnie wersja podejścia- najkrótszym żółtym szlakiem- zdecydowanie weryfikuje moje pojęcie o znaczeniu słowa "stromy". Kiedy wreszcie powracam w progi Andrzejówki, po cichu obiecuję sobie, że tym szlakiem szłam dwa ("pierwszy i ostatni"), a może nawet trzy razy ("pierwszy, ostatni i nigdy więcej") w życiu :)

(Wystarczyły jednak trzy miesiące, bym postanowienie to spektakularnie złamała, wzbogacając szlak o atrakcje typu "lód i śnieg")
Dystans (wliczając zdobycie Waligóry)- 32,6 km

czwartek, 12 kwietnia 2018

GSS Dzień 4. Anioł ze sprayem i uczynki miłosierdzia

28.07.2016, czwartek
Przyzwyczajenie drugą naturą- budzę się już o 5.11, ale dziś pakowanie idzie mi coś niesporo i wychodzę dopiero przed szóstą- czyli tradycyjnie. Pogoda nieszczególnie zachęcająca- w nocy znów padało, a niebo zaciągnięte szarymi chmurami. Pierwszą mijaną po drodze ciekawostką to stary krzyż pokutny. Widok tych zabytków nieodmiennie wzbudza uśmiech na mojej twarzy, bo choć ich historia łączy się ze smutnymi chwilami- stawiano je dla upamiętnienia ofiary popełnionej zbrodni- mnie kojarzą się nieodmiennie ze zdobywaną przez co poniektórych odznaką , ustanowioną przez OW PTTK Chełm. Pomimo rozmaitych zachęt odżegnuję się od niej, a ewentualne krzyże dokumentuję jedynie dla własnej satysfakcji.
Kolejne kilometry mijają mi w warunkach prawie jesiennych- deszcz co prawda nie pada, ale jest ciemno, snują się mgły, a na pajęczynach srebrzy się rosa. Wspinając się w kierunku Skalnika- najwyższego szczytu Rudaw Janowickich, mijam źródełko "Jola". Inną ciekawostką są liczne pozostałości dawnej infrastruktury turystycznej- kamienie z wyrytymi napisami i datami.


Po dwóch godzinach, ciesząc się, że nie jest źle- wszak tylko szaro i mokro, ale bez deszczu, docieram do węzła szlaków pod Małą Ostrą. Na atrakcje punktu widokowego raczej nie mam co liczyć, ale zbaczam z GSS, by stanąć na szczycie Skalnika- najwyższego wzniesienia Rudaw Janowickich. Pierwotny plan zakładał, że w tym miejscu będzie odpoczynek śniadaniowy, ale wilgotna mgła i przejmujące zimno wyganiają mnie w dalszą drogę.


Dalsza droga...no cóż, mam tu sporo obaw. Po doskonale znanych mi terenach przyszedł czas na poruszanie się nieznanymi ścieżkami. W dodatku Prywatna Aplikacja donosi, że w okolicach Wilkowyi i Liściastej szlak oznakowany jest- delikatnie mówiąc- średnio. Kiedy tam docieram, okazuje się jednak, że przede mną szedł tędy Anioł  ze Sprayem. Każde miejsce, wymagające szczególnej uwagi- czy to z racji skrętu czy wątpliwej jakości oznakowania- dodatkowo oznakowane jest żółtą strzałką! Posyłam ciepłe myśli w stronę nieznajomego Anioła i bez problemów docieram do Szarocina, gdzie uzupełniam w sklepie zapasy i już przy lepszej pogodzie ruszam dalej.
Czekają mnie jeszcze dwa podejścia: Świerczyna i Zadzierna. Kiedy przed tą ostatnią dzielnie maszeruję przez miejscowość Paprotki, zaczyna się to, co najbardziej lubię, czyli rozmowy z miejscowymi starszymi mieszkańcami, którym obce jest wariackie tempo dzisiejszego świata. Dzięki takim chwilom czuję się jak w małych, hiszpańskich wioskach na Camino, gdzie pielgrzymi są miejscową atrakcją. Tak więc kiedy w Paprotkach grzecznie pozdrawiam siedzącego na ławce starszego pana, zaczyna się mniej więcej taka rozmowa:
- A skąd to panienka ("panienka"!- już go kocham!) idzie?
- A z Bukowca.
- I daleko?
- Dziś do Lubawki.
- Przez Skałę (tu wymowny ruch ręką w kierunku Zadziernej)?
- Ano przez Skałę.
Na tę odpowiedź mój rozmówca z przerażeniem łapie się za głowę:
- O Jezu, to chyba jaki uczynek miłosierdzia!


Po tej rozmowie w zankomitym nastroju odpoczywam przez chwilę w Stanicy pod Zadzierną, a potem pełna nowych sił ruszam w drogę do Lubawki.
Zatrzymuję się w poleconej mi (prywatna aplikacja!) restauracji hotelu Lubavia na obiad- rzeczywiście dobry. Szef obiektu na widok mojego plecaka wdaje się ze mną w rozmowę, oferując dogodną cenę za nocleg, więc postanawiam zostać tu- taka mała nagroda za pierwsze sto kilometrów.
Skoro już mowa o rozmaitych odznakach- na budynku ratusza znajduje się figura św. Jana Nepomucena. Odznakę związaną z wizerunkami tegoż Świętego proponuje PTTK Wałbrzych. Przyznaję, że kiedyś z nudów zaczęłam te Jaśki zbierać. Akurat tego z Lubawki miałam już jednak wcześniej w swoich zbiorach.
Dystans za MT- 27,8 km.

wtorek, 10 kwietnia 2018

GSS Dzień 3. Oko w oko z Karkonoszem

27.07.2016, środa
Tradycyjnie wyruszam o szóstej i aż do Śląskiego Domu Karkonosze były tylko moje. No, moje i Karkonosza we własnej osobie, który to osobnik postanowił od rana utrudniać mi dziś wędrówkę. Zaczęło się od tego, że do Odrodzenia zawsze wchodziłam tylko na chwilę, przez bufet, w związku z czym aby wydostać się na zewnątrz, musiałam pozaglądać w różne zakamarki. Potem pan K. postanowił pozakłócać działnie Endomondo pojawiającym się co rusz komunikatem "niewidzialne siły przerwały twój  trening". Nie zrażam się tym jednak i pokonuję kolejne kilometry.
Ich przemierzanie- nie w dzikim tłumie, lecz w ciszy i spokoju- jest po prostu bezcenne i cieszę oczy coraz to nowymi widokami:


Do ulubionych należą oczywiście tafle Wielkiego i Małego Stawu




Patrzenie w dół owocuje też obserwacją, że pod moimi stopami serce Karkonosza:
Ale to, co w dole, jest jednak drugoplanowe. Bo przecież wystarczy nieco unieść wzrok, by zobaczyć "cień wielkiej góry". I choć mam świadomość, że przede mną jeszcze kawał drogi, wiem już że nie oprę się jej syreniemu śpiewowi, lecz po raz kolejny stanę na szczycie. Spotykam tam całkiem sporo grono amatorów jej uroku. Większość osób dotarła od czeskiej strony, ale są i tacy, który czerwonym szlakiem wspinali się przede mną.




Pamiątkowa fotografia na tle spodków, kolejna pieczątka dokumentująca moją wędrówkę i ruszam w dół, chłonąc kolejny ulubiony widok- Równi pod Śnieżką

W planach mam nagrodę w postaci śniadania w Śląskim Domu, ale kiedy tam docieram, kolejny raz wtrąca się Karkonosz, weryfikując moje plany. Coraz większa duchota i ciemny cień na niebie sprawiają, że porzucam myśl o jajecznicy i czym prędzej ruszam w dół, śniadanie odkładając do Schroniska nad Łomniczką. Po drodze chwila zadumy przy symbolicznym cmentarzu ludzi gór...

Jak się okazało, moja decyzja była słuszna- ciemności na niebie coraz większe, więc przy schronisku na szybko zjadam bułkę z własnych zapasów. Sera nie zdążyłam do niej zapakować- miejscowy kot uznał, że to haracz dla niego i bez krępacji się nim poczęstował. Ruszam w kierunku Karpacza, już po chwili krocząc w pierwszych kroplach deszczu. Żeby tradycji stało się zadość- już po chwili zamienia się on w prawdziwą ulewę, którą przeczekuję pod okapem kasy parkowej. Pół godziny później wydaje się, że jest lepiej, więc ruszam dalej, tylko po to, by po pięciu minutach ponownie tonąć w strugach deszczu. Pojawiają się też dodatkowe atrakcje w postaci burzy. Kolejną godzinę przeczekuję ją na stacji Orlenu, pocieszając się kawą i babeczką, i dziękując intuicji, która pognała mnie w dół.
Burza w końcu przechodzi, a ja ruszam dalej, od tego momentu nie spotykając już nikogo na trasie. Karkonosz na pożegnanie wyrządza mi ostatnią złośliwość- kradnie okulary. Jakby nie wiedział, że nie musi mi nic zabierać, i tak tu wrócę...
Intrygującym miejscem na tym odcinku trasy są ruiny prewentorium. Co ciekawe, obiekt ten powstał w 1912 roku jako schronisko tyrystyczne i dopiero w czasach PRL przeznaczono go na obiekt, w którym leczono dzieci chore na gruźlicę. Pożar z 1992 roku obrócił go w ruinę- a szkoda, gdyż był  to piękny budynek w stylu tyrolskim.

Zejście na niziny przynosi nowy rodzaj widoków- klasyczne pola, pełne kwitnących chabrów.
Na wejściu do Mysłakowic obelisk upamiętniający GSS. Jak widać, tablica powstała jeszcze przed- mocno kontrowersyjnym- wydłużeniem szlaku do Prudnika.
Przede mną ostatnie podejście tego dnia- na Mrowiec. Prawdę mówiąc, nie poświęcam mu wiele uwagi, zajęta konwersacją telefoniczną ze wspomnianym już sudeckim guru, który właśnie dotarł do drugiej czerwonej kropki w Prudniku. Staje się dzięki temu moją prywatną aplikacją GPS GSS, każdego dnia podpowiadając przydatne informacje- gdzie warto zjeść, zrobić zakupy czy uważać na oznakowanie szlaku.
Nawet nie zauważam, kiedy docieram do Bukowca. Nad stawami wdaję się w konwersację z anglojęzyczną parą, niepomiernie zdziwioną moim wielkim plecakiem i pokonanym dziś dystansem. Prawdę mówiąc, kiedy patrzę na majaczącą na horyzoncie Śnieżkę, sama nie dowierzam, że byłam tam zaledwie dziś rano.
Pokonuję ostatnie metry do schroniska PTSM Skalnik, którego jestem dziś jedynym gościem.

Według MT dzisiejszy dystans to 35,1 km