29.07.2016, piątek
Budzę się tuż po piątej, ale tym razem nie mam się co spieszyć- dopiero na szóstą jestem umówiona z portierem, który ma mi umożliwić wyjście z hotelu. Pierwszy docinek mija szybko. Dziś będzie dzień pokus- na Lipowym Siodle po raz pierwszy, kiedy to szlak zielony wprost śmieje się do mnie, by podążyć na skróty do Krzeszowa. Zwalczam tę ochotę i podążam za moimi czerwonymi znakami, by zboczami Miejskiej Góry, Kierza i Czarnej Góry dotrzeć do Betlejem. Moją uwagę z jednej strony przyciągają kolejne kapliczki- nieomylny znak, że jestem już w pobliżu sanktuarium w Krzeszowie, z drugiej zaś -kolejne przykłady infrastruktury- hmm... myśliwskiej? Wiata jak wiata, to jeszcze nic dziwnego.
Tym jednak, co wpawia mnie w szaleńczo dobry humor jest pomnik odyńca. Mam tylko nadzieję, że to jedyny dzik, jakiego spotkam na swojej drodze, bo jakoś nie uśmiecha mi się stanąć face to ryj z żywym okazem tego gatunku.
Od Betlejem towarzyszy mi siąpiący monotonnie deszcz, który sprawia, że nie dane mi jest cieszyć się w pełni pięknem pierwszej dzisiejszej perły czyli krzeszowskiego sanktuarium w swym barokowym przepychu. W sumie mnie to nie dziwi- moje wizyty w Krzeszowie wypadają albo w dni tchnące przenikliwym zimnem, albo w te deszczowe. Wstępuję do bazyliki na chwilę modlitwy, ku mojemu zdziwieni- jest stosunkowo wcześnie- udaje mi się w biurze obsługi pielgrzyma przybić pieczątkę. Szkoda tylko, że bufet jeszcze nieczynny i kawa pozostaje w sferze marzeń.
Mimo siąpiącego deszczu ruszam dalej. W chwili, gdy przychodzi mi skręcić w kierunku Góry Świętej Anny nachodzi mnie kolejna pokusa, by darować sobie brnięcie przez mokre trawy i do Grzęd- następnej miejscowości na trasie podążyć po prostu drogą. Honor jednak mi na to nie pozwala. Wspinam się więc do kaplicy poświęconej wspomnianej Świętej, rzucam ostatnie spojrzenia na Krzeszów, pokonuję kolejne metry na Górę Ziuty, by na zejściu do wsi pluć sobie w brodę, żem honoru posłuchała. Szlak w tym miejscu to wąziutka ścieżka wśród traw sięgających do pasa, które to trawy swym mokrym jestestwem bezlitośnie śmigają mnie po nogach. Tyle dobrego, że przynajmniej z góry juz nie pada.
Pogoda się poprawia- a słoneczne promienie dodają mi optymizmu, gdy wspinam się w kierunku Lesistej Wielkiej. Jest to wskazane, gdyż- zgodnie z informacjami Osobistej Aplikacji- oznakowanie szlaku miejscami pozostawia sporo do życzenia, a nawet wprowadza w błąd.
Nawiasem mówiąc, Aplikacja działa bezbłednie i śmieję się potem, że już pod wpływem wybrania odpowiedniego numeru w pamięci telefonu właściwe znaki pojawiają się przy ścieżce ,a ja trafiam na oczekiwany wierzchołek.
Zejście z Lesistej to chwilami prawdziwa walka ze stromym stokiem. Po jego pokonaniu odpoczywam w Gościńcu Eden. W planach była tylko zimna cola, tym razem czas na ulegnięcie pokusie- decyduję się na zupę grzybową i nie żałuję tej decyzji- zupa należy do najlepszych, jakie w życiu jadłam. Ten posiłek staje się początkiem kulinarnej miłości do miejsca- w późniejszym czasie klkakrotnie powracam tu ze znajomymi i za każdym razem- niezależnie od wybranych potraw- posiłek to prawdziwe niebo w gębie.
Tak pokrzepina ruszam w kierunku kolejnej dzisiejszej perełki- Sokołowska, zwanego czasem polskim Davos z racji metod leczenia gruźlicy, jakie stosowano kiedyś w tym uzdrowisku. Dziś to senne miasteczko, szczycące się cerkwią prawosławną, ruinami sanatorium "Grunwald" i związkami z Krzysztofem Kieślowskim, który mieszkał tu w młodości.
Kiedy mijam kolejne budynki miasteczka, nachodzi mnie trzecia pokusa, by podążyć na skróty do mojego dzisiejszego celu czyli schroniska Andrzejówka. Uznaję jednak, że limit ulegania pokusom wyczerpłam w Edenie i uczciwie idę dalej czerwonym. Kiedy mozolnie wdrapuję się na Bukowiec podejściem opisywanym jako "jedno z najbardziej stromych na szlaku", trochę żałuję tej mojej uczciwości. Za to widok schroniska wywołuje o wiele większą radość niż gdybym udała się tam spacerową wersją szlaku, wybierając inny jego kolor.
Po zwyczajowych czynnościach związanych z osiągnięciem punktu docelowego (pranie, mycie) odkładam na razie ciepły posiłek i - jakby mi mało było dzisiejszych podejść i kilometrów- ruszam zdobywać Waligórę, najwyższy szczyt Gór Suchych. Wybrana przeze mnie wersja podejścia- najkrótszym żółtym szlakiem- zdecydowanie weryfikuje moje pojęcie o znaczeniu słowa "stromy". Kiedy wreszcie powracam w progi Andrzejówki, po cichu obiecuję sobie, że tym szlakiem szłam dwa ("pierwszy i ostatni"), a może nawet trzy razy ("pierwszy, ostatni i nigdy więcej") w życiu :)
(Wystarczyły jednak trzy miesiące, bym postanowienie to spektakularnie złamała, wzbogacając szlak o atrakcje typu "lód i śnieg")
Dystans (wliczając zdobycie Waligóry)- 32,6 km