Trasa:
1. 28.04.12 Rabka- Maciejowa- Stare Wierchy- Turbacz
2. 29.04.12 Turbacz-Przełęcz Knurowska- Studzionki-Kotelnica- Huba
3. 30.04.12 Krościenko- Dzwonkówka- Skałka- Prehyba
4. 01.05.12 Prehyba- Radziejowa- Wielki Rogacz- Niemcowa- Rytro
5. 02.05.12 Rytro-Makowica- Cyrla- Hala Łabowska
6. 03.05.12 Hala Łabowska- Łabowa
Dzień 1.
Wszystkie znaki na niebie i ziemi zapowiadają, że najdłuższy tegoroczny weekend to doskonały czas na górską wędrówkę, więc postanawiamy ruszyć na szlaki, a konkretnie na ten jeden- główny beskidzki, poczynając od Rabki, a kończąc tam, gdzie nas nogi w ciągu tych kilku dni zaniosą.
Pokonując zatem tłum na dworcu PKS, ładujemy się do autobusu i mkniemy w stronę Rabki. Słońce praży niemiłosiernie, więc po wyjściu z pojazdu patrzymy na siebie z lekkim powątpiewaniem- czy aby na pewno nam się chce? Temperatura powietrza sprzyja raczej lekkim sandałkom niż traperom, a ramiona jeszcze nie przyzwyczaiły się do noszenia całego dobytku. Nic to. Ruszamy.
Pierwszy fragment czyli poszukiwanie właściwego szlaku to oczywiście przygoda, bo kierujemy się raczej intuicją niż mapą, w rezultacie plątamy się po zapomnianych ścieżkach przez chaszcze i między płotami, ale szlak odnajdujemy tam, gdzie się go spodziewamy. (przynajmniej 2/3 nas się go spodziewały, 3/3 wyrażała pewne zwątpienie). Ulica Gorczańska zamienia się w polną drogę, prowadzącą odkrytymi łąkami w stronę Tatarowa (712m.) Plusem są piękne widoki- Beskid Żywiecki z majestatyczną Babią na pierwszym planie. Aż dziw, ile na niej jeszcze śniegu. W oddali pojawiają się też Tatry- widok, który będzie nam towarzyszył przez następnych kilka dni.
Po drodze jedno dosyć ostre podejście pod Maciejową. Tu spotykamy przygodnych turystów, którym zadajemy tradycyjne pytanie "daleko jeszcze?". Chyba zrobiliśmy to w sposób bardzo sugestywny, bo kiedy wyjaśnia się, że chcemy jeszcze dziś dotrzeć na Turbacz, w ich oczach widać przede wszystkim powątpiewanie w naszą kondycję i możliwość osiągnięcia celu...
Bacówka na Maciejowej okazuje się miejscem bardzo urokliwym. To jedna z 10 bacówek wybudowanych w latach 70-tych z inicjatywy Edwarda Moskały. My decydujemy się na zjedzenie obiadu, napawając oczy widokiem Tatr (na razie jeszcze nam ich mało). Wybór dań spory, podane są szybko, zjadamy je ze smakiem.
Przed nami kolejny etap- szlak do schroniska na Starych Wierchach wiedzie dość łagodnie, głównie lasem, ale co rusz otwiera się możliwość podziwiania znanych już widoków. Wstępujemy tylko na chwilę, po pieczątki i uzupełnić zapasy wody. Wspomniani wcześniej turyści postraszyli nas podejściem na Turbacz, więc czym prędzej ruszamy w drogę, by o ludzkiej porze dojść do celu.
Jak się okazuje, nasze obawy były zupełnie nieuzasadnione. Szlak, owszem, wiedzie pod górę, ale żadnych specjalnych stromizn nie napotykamy. Pojawiają się za to pierwsze krokusy- już nieco przekwitnięte, ale ciągle jeszcze cieszące oczy swą urodą. Idziemy granicą Gorczańskiego Parku Narodowego. Tablice edukacyjne ustawione przy szlaku przybliżają nam przyrodę regionu.
Kiedy mijamy miejsce katastrofy samolotu sanitarnego, czujemy się już w "w domu"- mapa pokazuje, że do schroniska niedaleko. Kopiec kamieni i fragment śmigła przypominają O Annie Skalińskiej, która zginęła tu w 1973 r.
Warto jeszcze spoglądać w lewo- w pewnym momencie widać obserwatorium na Suhorze
Samo podejście na Turbacz jest swoistą przygodą- na szlaku dużo udeptanego śniegu, od dołu podmywanego przez wodę. Trzeba szukać obejścia, bo nie mamy ochoty na leczenie zimnem ani moczenie nóg. To sprawia, że czas wędrówki się wydłuża. Ostatni fragment przed szczytem też osobliwy- prowadzi wśród połamanych kikutów drzew, pozostałości po wichurze, jaka zniszczyła las kilka lat temu.
I wreszcie jest- Turbacz, najwyższy gorczański szczyt z osobliwym obeliskiem i krzyżem, Turbacz- zwornik gorczańskiego rozrogu. Obowiązkowa fotka i ruszamy w kierunku schroniska, by odpocząć po pierwszym dniu wędrówki.
Na dobranoc czytamy jeszcze z przewodnika historię schroniska i burzliwych lat wojennych, kiedy to okolica była świadkiem wielu walk partyzanckich, w tym stoczonych przez Józefa Kurasia-"Ognia".
Dzień 2.
Plan był ambitny- schodzimy do Krościenka, co według wyliczeń z mapy i drogowskazów powinno dać jakieś 9 godzin marszu. Damy radę? Zakładamy, że tak.
Poranek jest zjawiskowy- słońce, błękit, tatrzańska panorama w całej okazałości, a na Hali Długiej ciągle mnóstwo krokusów, choć chwile największej świetności mają już za sobą.
Mijamy kolejne hale i podziwiamy nowe widoki- od Lubania poprzez Pieniny aż po Pasmo Radziejowej.
Po rozstaju, z którego odchodzi czarny szlak do Łopusznej zaczynamy ostre zejście w dół. Właściwie słowo "ostre" zostało wczoraj oficjalnie wykreślone z naszego języka i dziwnym trafem przy głośnym czytaniu przewodnika przez kogokolwiek pojawia się jedyna słuszna wersja czyli "łagodnie, prawie płasko", ale umówmy się- pod górkę bym tędy nie chciała...
Kiedy docieramy na Przełęcz Knurowską i rozsiadamy się w cieniu na popas, jasne dla nas są dwie rzeczy:
po pierwsze, mimo dobrego tempa w żaden sposób czas przejścia nie zgadza nam się z oznaczeniami na znakach. I to niestety, na naszą niekorzyść. Co prawda różnica na razie nie jest wielka, ale przed nami wspinaczka i jeśli tu też będą różnice, to w dziewięciu godzinach się nie wyrobimy, nie ma szans.
Po drugie, piękny błękit i słoneczko w tym przypadku niekoniecznie są naszymi
sprzymierzeńcami. Upał osłabia i wyczerpuje nasze zasoby wody, a możliwości jej uzupełnienia raczej skromne.
Czyli kicha.
No nic, na razie dzielnie brniemy dalej, a kolejnym celem są Studzionki- zagubiona w lasach osada, słusznie opisywana jako miejsce wielkiej urody. Ciągle jeszcze nie mamy dość podziwiania panoramy- jakżeby inaczej- Tatr, więc oddajemy się temu zajęciu, sycąc jednocześnie chłodną źródlaną wodą, od której miejscowość wzięła swą nazwę.
Ciągle pod górkę docieramy na Kotelnicę i decydujemy się na zmianę planów. Porzucamy nasz ambitny plan i leśną ścieżką na przełaj schodzimy do Huby, by stąd łapać okazję do Krościenka, a właściwie do Szczawnicy, bo tam mamy zarezerwowany nocleg.
Ha, plany planami, a autobus względnie bus najwcześniej za dwie godziny. Wykorzystujemy czas na obiad w zajeździe Hubka- jedzenie smaczne, porcje obfite, ceny przystępne, a z tarasu widok na Jezioro Czorsztyńskie i te góry, co to w panoramkach już do znudzenia...
I tak się przy tym wszystkim rozleniwiamy, że zapada decyzja o pozostaniu w "Hubce" na noc- no bo przecież w poniedziałkowy ranek łatwiej o transport niż w niedzielny wieczór.
Z okna możemy podziwiać zamki w Czorsztynie i Niedzicy, wieczór nad wodą przyjemny- całkiem miłe zakończenie dnia.
Dzień 3.
Jako że plan na dzisiejszy dzień był raczej skromny- dotrzeć na Prehybę i to w dodatku niezbyt wcześnie, żeby załapać się na nocleg typu "gleba" (bo oczywiście wszystko porezerwowane już od dawna), daliśmy sobie w Krościenku nieco czasu na "rozpieszczanie się" w postaci kawy, lodów, koktajlu owocowego tudzież uzupełnienie zapasów żywnościowych.Po czym przekroczyliśmy Dunajec i zaczęliśmy naszą przygodę z Beskidem Sądeckim.
Niestety, nasze rozpieszczanie się zaowocowało tym, że czekała nas wspinaczka w pełnym słońcu. Pociechę stanowiły piękne widoki- wiosna w całej pełni: kwitnące tarniny i łany mleczy na soczystej zielonej trawie. Wspinaczka na Dzwonkówkę była też wspaniałą możliwością obserwowania piętrowości klimatycznej- o ile początkowo towarzyszyła nam młodziutka bukowa zieleń, o tyle po osiągnięciu szczytu na drzewach było widać dopiero pączki. Nic też dziwnego, że bór świerkowy, rosnący w okolicach szczytu Prehyby wzbudził nasze uznanie- wreszcie trochę cienia.
Tymczasem jednak schodzimy na przełęcz Przysłop i po krótkim nacieszeniu się kawałkiem w miarę płaskiego szklaku czeka nas podejście pod Skałkę- na oko zapowiada się groźnie, co po dziesięciu minutach potwierdza nasz wysokościomierz- odcinek króciutki, a my jesteśmy 80 metrów wyżej! Hmm, mapa wykazuje, że to dopiero przygrywka i rzeczywiście, rzut oka na to, co przed nami potwierdza, że pomoc naukowa nie kłamie. Wspinaczka na szczęście nie jest długa, a po dołączeniu szlaku zielonego to już zwykły spacerek.
Mijamy potężną stację przekaźnikową i po kilku minutach osiągamy schronisko. Rozsiadamy się na tarasie- oczywiście z widokiem, zamawiamy jedzonko (wybór dań raczej skromny, typowo schroniskowy, ale ceny przystępne, smak w porządku, a obsługa bardzo miła). Okazuje się też, że mamy sporo szczęścia, bo ktoś nie dojechał i dostajemy bardzo przyjemny pokoik- co prawda teoretycznie dwuosobowy, ale bez problemu udaje nam się w nim umościć barłóg dla trzeciej sztuki. W pokoju jest też umywalka, prysznice zaraz obok- wszystko czyste i zachęcające do użytku.
Widoki okienne i tarasowe oczywiście cudne, tym razem oprócz Tatr widać także Pieniny z Wysoką w całej okazałości.
Dzień 4.
Naszym głównym celem jest dziś Radziejowa- najwyższy szczyt Beskidu Sądeckiego.
Mała dygresja- jakoś tak ten Sądecki podoba mi się bardziej niż Gorce, irracjonalnie i bez żadnego uzasadnienia.
Zrobiło się bardziej ludnie na szlaku- jedni ciągną w tym samym kierunku, co my, inni wprost przeciwnie. Pieszo, rowerowo, a nawet konno.
Perspektywa podejścia na szczyt oglądana z Bukowiny zapowiada się trochę groźnie, ale okazuje się, że nie taki diabeł straszny. A na samej Radziejowej istny tłum- jedni oglądają pomnik na okoliczność tysiąclecia państwa polskiego, inni wspinają się na wieżę widokową, a widoki imponujące, choć widoczność się trochę pogorszyła i chyba szykuje się jakaś zmiana pogody.
Zejście do przełęczy Żłóbki (Zawór) dosyć strome- zdecydowanie cieszymy się, że nie musimy go pokonywać.
Kolejny tłum ludzi okupuje Wielki Rogacz. Atrakcją jest pan, dźwigający potężne poroże jelenia, które znalazł tuż przy szlaku.
A potem robi się już luźniej, a my łagodnie zmierzamy w stronę Niemcowej. Tam urządzamy sobie popas na łące, a kiedy wdajemy się w rozmowę z przygodnymi turystami zmierzającymi z Rytra w drugą stronę, po raz kolejny dochodzimy do wniosku, że czasy na mapach coś tu są nie teges- znowu dłuższe, niż podają oficjalne dane.
Zejście do Rytra długie i szczerze mówiąc- nieco nużące. Pięknie widać dolinę Popradu i ryterski zamek, pozostałości chat w opuszczonej Niemcowej i miejsce po opisanej przez Marię Kownacką szkole nad obłokami, ale końca nie widać.
Jest i akcent humorystyczny- kiedy mijamy pierwsze zabudowania Roztoki Ryterskiej, spotykamy miejscową gospodynią w słusznym wieku, pasącą krowę. Grzecznie ją pozdrawiamy i nawiązuje się dialog:
-Skąd to państwo idą?
-Dziś z Prehyby, a w ogóle to z Rabki - tu Babcia chwyciła się wymownie za głowę, na co T. zagaduje:
-Pewnie pani to tu widuje takich wariatów, jak my.
-Mnie się widzi- odpowiada Babcia- że wyście to są całkiem normalni. W zeszłym roku na same Zielone Świątki też tu siedziałam i krowę pasłam, i widzę, idzie taki. Buty ma takusieńkie, jak i8 wy, porządne takie, plecak niesie, a poza tym- nagusieńki, jak go Pan Bóg stworzył. To on dopiero jest wariat, a wyście całkiem normalni.
Do Rytra schodzimy resztką sił. Naszym celem jest Zajazd pod Roztoką. Miejsce klimatyczne, piękny, drewniany budynek, czyściutki pokój z łazienką. Bardzo bogate menu, najadamy się po same uszy w nagrodę za dzielność okazaną na trasie. Pozytywne wrażenia nieco obniża burkliwość pana z obsługi, jakby nie do końca zainteresowanego zachęcaniem klientów do korzystania z dobrodziejstw zajazdu.
Wieczorkiem ogarnia nas pewne zniechęcenie- może by tak jutro po prostu odpocząć, zamiast pchać się gdzieś dalej? Nie możemy podjąć żadnej decyzji, więc wzorem Scarlett O'Hara pomyślimy o tym jutro.
Dzień 5.
Poranek przynosi nową nadzieję i siły- jesteśmy gotowi do dalszej wędrówki, choć wspinaczka z doliny Popradu na szczyty może przerażać różnicą wzniesień. Wdrapujemy się wyżej i wyżej w stronę Makowicy, dziwiąc pojedynczym- ewidentnie zamieszkanym chałupom w zupełnej głuszy i oddaleniu od innych ludzkich siedzib. Towarzyszą nam piękne widoki i dochodzimy do wniosku, że jednak wyruszenie w trasę było dobrym wyborem.
Tym niemniej z utęsknieniem wypatrujemy prywatnego schroniska "Cyrla", w którym zaplanowaliśmy popas. Miejsce to od pierwszego wejrzenia budzi naszą gorącą sympatię- wspaniały klimat, sympatyczna obsługa, przepyszne jedzenie. Jest to też pierwsze schronisko, w którym obok menu ludzkiego wisi wybór dań psich- znak, że czworonogi są tu mile widziane.
Dygresja: wczorajszy wariat z opowieści babcinej musiał chyba bywać i tutaj, bo na drzwiach napis: "Osób w strojach nudystyczno-nago-gwałcicielskich nie obsługujemy". Po raz drugi w czasie wędrówki rozpieszczamy się- po obiedzie przychodzi czas na kawę i jeszcze ciepły sernik. Albo szarlotkę, co kto woli. Ruszamy dalej z silnym postanowieniem, że jeszcze tu wrócimy- na dłużej.
Tymczasem na szlaku zaczyna się robić jakby trochę tłum młodzianów w wieku studenckim, co więcej tłum ten wydziela z siebie odorek przetrawionego alkoholu. Za chwilę wyjaśnia się z opisu na drzewie, że to rajd uczelniany, którego celem jest Hala Łabowska. Aha, czyli może być ciekawie, albowiem jest to również nasz cel.
Tymczasem jednak osiągamy kapliczkę przy szczycie Zadnich Gór. Krótki postój wywołany jest zmianą warunków atmosferycznych- zaczyna lekko kropić, a pociemniałe niebo przecinają odległe błyskawice. W sam raz okoliczności, by minąć symboliczny grób dwojga turystów, którzy zginęli tu od uderzenia pioruna. Na szczęście burza odległa, a i deszcz szybko przechodzi.
No i tu największa zagadka naszej wyprawy- po drodze natykamy się na kilka starych grobów, wygląjących na niesymboliczne (tu przyznaję, na chwilę mnie zatchnęło językowo- bo jak napisać- "prawdziwych", "autentycznych"??? jakoś to nie brzmi najlepiej). Zagadka- bo w żadnym z posiadanych przewodników ani na stronach internetowych nie znalazłam informacji, z jakim wydarzeniem są związane.
Tuż przed schroniskiem pomnik poświęcony pamięci księdza Władysława Gurgacza, kapelana oddziału Polskiej Podziemnej Armii Niepodległościowej, który po schwytaniu partyzantów dał się również złapać przez UB, by być z nimi do końca. Został rozstrzelany w 1949 roku.
Po kilku minutach przybywamy do schroniska. Obsługa dziwi się, że dotarliśmy tak na sucho, bo burza, która nas postraszyła, przy schronisku objawiła się ulewnym deszczem, a nawet gradem.
Schronisko całkiem miłe, z pięknymi widokami na Beskid Niski. Raczymy się plackami ziemniaczanymi i naleśnikami- owszem, smaczne.
Na plus należy zauważyć, że to pierwsze na trasie schronisko, w którym stoją czytelnie opisane kosze na segregowane odpady.
No cóż, są też minusy- ogólnie dostępne toalety (a w momencie naszego przybycia uczestników rajdu- co mogłoby być pewnym wytłumaczeniem- było jeszcze niewielu) niekoniecznie czyste, a obecne tam kosze przepełnione.
Znowu mamy szczęście, bo ktoś nie dotarł i udaje nam się dostać pokój dwuosobowy z dołożonym porządnym materacem. Noc krótka, bo namiotów uczestników rajdu przybywa, a impreza trwa...
Dzień 6
To niestety nasze pożegnanie z głównym szlakiem beskidzkim- schodzimy do Łabowej, by tam wpaść w objęcia cywilizacji i wrócić do szarej rzeczywistości. Aż dziwnie patrzyć na niebieskie oznaczenia na drzewach.Zejście jak zejście- szlak dosyć szybko przekształca się w szutrową drogę, osiąga zabudowania Łabowca i wreszcie- samą Łabową. Tu jeszcze rzut oka na drewniany kościół i już czekamy na busa, który wiezie nas do Nowego Sącza.
Kiedyś tu wrócimy...
Trochę pomocy:
Na szlaku towarzyszyły nam:
1. przewodniki wydawnictwa Rewasz:
"Gorce dla prawdziwego turysty"
"Beskid Sądecki"
Rewaszowe przewodniki generalnie baaardzo lubimy, choć akurat tym w pewnych momentach nieco brakuje czytelności.
2. Mapy Gorców i Beskidu Sądeckiego w wersji podwójnej- wydawnictw Compass i Cartomedia.
Compass bardziej nam podchodzi kolorystycznie i jeśli idzie o czytelność, natomiast Cartomedia- przy tej samej skali- miała więcej nazw miejscowych oraz nazw ogólnych typu "pasmo", "grupa" itp.
3. Panoramki opisujące widoki z Gorców i Beskidu Sądeckiego.
4. Istotną pomoc przynosiły kijki trekkingowe- zdecydowanie polecamy, zwłaszcza na ostre zejścia.
5. Wysokościomierz- dawał albo odbierał nadzieję w zależności od okoliczności przyrody. Z przewagą dawania :)
Ponadto- już nie w trakcie samej wędrówki- korzystaliśmy z przewodników:
"Szlakiem Beskidzkim" wyd. Muza
A. Matuszczyk "Beskid Sądecki. Pasmo Jaworzyny Krynickiej"
Jesteś szalona!:)))
OdpowiedzUsuńIle km zrobiliście???
Krościenka zazdraszczam - tęsknię niemożebnie!
Wczorajsze Karkonosze na szczęście zrekompensowały mi górskie tęsknoty, choć zakwasy dziś niemożebne.
Jakoś tak... tak głupio mi się przyznać, że to już nie te lata.
Ciągle się czuję młodą dziewczyną:)
Coś z siedemdziesiąt tego było.
OdpowiedzUsuńKarkonoszów zazdraszczam, to moje ukochane góry.
Faktycznie te groby również nas zaintrygowały. To bardzo tajemnicze miejsce. Niestety, również i nasze poszukiwania w internecie informacji na temat ich pochodzenia również zakończyły się fiaskiem.
OdpowiedzUsuń