Andrzejówkę opuszczam tradycyjnie około szóstej i pokonuję kolejne kilometry- głównie w dół, niesiona na skrzydłach świadomości, że przede mną Góry Sowie, które- ot, tak, bez przyczyny- darzę gorącym uczuciem. Z atrakcji po drodze jest na przykład miejsce, w którym tabliczki szlakowe leżą sobie zupełnie luzem:
Jest też czas na chwilę zadumy nad ulotnością życia ludzkiego i pędzącym czasem, o czym przypomina tablica pamiątkowa przy szlaku:Początek wędrówki to dziś ostre zmiany wysokości- najpierw z górki na pazurki do doliny Rybnej, potem strome podejście zboczami Wawrzyniaka i nie mniej strome zejście do Jedlinki. Wreszcie moim oczom ukazuje się upragniony widok, oznajmiający, że wkraczam w Masyw Włodarza. Aż do przełęczy Sokolej droga upływa gładko i nie przeszkadza mi nawet słońce prosto w twarz.
Za przełęczą zaczyna być pod górkę. Nie mam tu na myśli jedynie ukształtowania terenu, choć i to zgadza się z opisem. Po prostu dopada mnie kryzys formy. Najpierw zwlekam w schronisku Orzeł nad zupą pomidorową chyba z pół godziny, wynajdując sobie kolejne rzeczy do natychmiastowego zrobienia (np. pozbycie się wykorzystanych już stron z wydrukowanego przewodnika po GSS), potem wlokę się na szczyt. Z naciskiem na "wlokę".
Na Sowie tłum ludzi- jak to przy sobocie. Konwersuję chwilę z panem z punktu z pamiątkami, ciesząc się, że ma pieczątkę, bo wspinanie się piętro wyżej wydaje mi się ponad siły- nie mówiąc nawet o wspięciu się na szczyt wieży. Na szczęście byłam tam wcześniej już kilka razy.Na Wielkiej Sowie jest też szlakowskaz, podający nie tylko najbliższe punkty pośrednie, ale i rozpiskę godzinową "dalekobieżną". W tym momencie informacja "Prudnik 93h" raczej mnie dobija, niż mobilizuje.
Resztkami sił wlokę się do schroniska Zygmuntówka. Nawet przepyszny bigos nie jest w stanie przywrócić mnie do życia i mimo najlepszych chęci odpływam podczas rozmowy z współlokatorami
Dystans: 28,3 km
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz